Halina Birenbaum - TopicsExpress



          

Halina Birenbaum Kropka... Dzieje porzuconego psa Kropka – bezsprzecznie, jest to dziwne trochę ale wieloznaczące imię. Być może wyraża koniec tułaczki i cierpień porzuconego stworzenia czy też wychowawcze krzyknięcie na przesadne figlowanie dla zwrócenia na siebie całej uwagi Pani, spragnionego ciepła stworzenia, gdy wylądowało wreszcie szczęśliwym zbiegiem przypadków w przestronnym, wiekowym domu bardzo zacnej rodziny, miłującej ludzi, rośliny i zwierzęta. Piękno niezwykłe, i ciepła łagodność wyzierająca z dużych, ciemnych oczu, które odbijają się harmonijnym kontrastem od jasno-beżowej, jedwabistej siersci i takiegoż, falującego z gracją, szerokiego ogona oraz małego, czarnego, okrągłego jak kropka noska, z pewnością dopełniły szczęśliwego przesądzenia losu i zadecydowały o przygarnięciu psiny przez tych ludzi, po śmierci ich poprzedniego czworonożnego, misiasto ociężałego przyjaciela. Bo wprost nie można było obojętnie patrzeć i nie ulegać czarowi tej psiny, jej lekkim, jakby tanecznym ruchom, nieśmiałym choć energicznym, naturalnie radosnym niemal bez powodu czy raczej wbrew smutnej sytuacji, w jakiej się znalazła z winy bezmyślnego, podłego uczynku właścicieli. Było to latem, w okresie wakacji. Na parkingu pełnym wozów kempingowych należących do zwiedzających Auschwitz, w Centrum Dialogu i Modlitwy stała ta suczka przy bramie i żałośnie wyła na widok każdego zajeżdżającego wozu. Młoda, czysta, widać, że wypielęgnowana przez swych gospodarzy, szukała ich oczyma, wypatrywała żałośnie i uparcie, wyczekiwała na próżno, nie pojmując, dlaczego ich nie ma wciąż... Serce wprost ściskało się na jej widok, przypominając tak bardzo, i zwłaszcza w tym miejscu los wrzuconych tu kiedyś ludzi wykreślonych ze społeczeństwa ze względu na ich pochodzenie czy poglądy, pozbawionych prawa do życia. Nic też dziwnego, że oburzeni pracownicy Centrum nieludzkim czynem owych zwiedzających były obóz Auschwitz, którzy znaleźli sobie tutaj okazję pozbycia się swego pupila, mając widać dość zabawy z nim – zaczęli dokarmiać, głaskać i pocieszać przerażoną, zrozpaczoną psinę. Ale nie mogli jej przygarnąć, nikt z nich, z rozmaitych powodów nie mógł wziąźć jej do siebie domu, a ksiądz – dyrektor tymbardziej nie mógł wpuścić psa do budynku licznie nawiedzanego przez gości z kraju i zagranicy. I tak kręciła się ta psina po parkingu, patrzyła na ludzi niespokojnie, błagalnie tymi dużymi, pięknymi oczyma, latała wciąż do bramy i skomlała w rozczarowaniu na widok zajeżdżających aut podobnych do wozu jej Panów, jednocześnie ciesząc się wdzięcznie wyrazami zainteresowania i chęci pomocy nowych znajomych w obcym, nieznanym miejscu wokół Centrum, przywiązując się do nich szybko, i nawet z wzajemnością - nie obowiązującą jednak tych ostatnich... Nie mniej udzielało się wszystkim wokoło współczucie i zmartwienie o dalszy los porzuconej psiny. Najbardziej przywiązała się do pana architekta zatrudnionego od lat przy budowie Cenrum, klasztoru karmelitanek, kościoła. Może przypominał jej czymś utraconego właściciela, może okazywał więcej serca niż inni. Ale architekt miał w domu bardzo wrażliwą jamniczkę, on i jego żona aptekarka są w pracy przez cały dzień, i nie mogli w żaden sposób przygarnąć dodatkowego psa. Raz architekt pokazał na chwilę tą śliczną suczkę siostrom w klasztorze, wciąż im o niej opowiadając różne cuda. Natychmiast psina przypadła również do serc sióstr, one tak samo zaczęły się martwić jej smutnym losem. Siostra przełożona pragnęła pomóc jakoś zanim się znajdzie ktoś, kto suczkę weźmie do siebie na zawsze, dopytywała się u ludzi o chętnych i starała się ją także dokarmiać. Było to już pod koniec sierpnia, noce stawały się chłodniejsze i suczka zaczęła garnąć się do pomieszczenia, wkradała się do biura w Centrum, raz wleciała do kościoła nagle, była wszak domowym pieskiem, nie przyzwyczajona znajdywać się ciągle na dworze, o czym świadczyło jej jedwabiste, czyściutkie futerko, jak i całe, łagodne, wdzięczne zachowanie. Byliśmy w tym czasie właśnie z mężem w Oświęcimiu. Najpierw usłyszałam żarliwą rozmowę o strapieniach pozostawionej na parkingu psiny i pochwałach jej piękności podczas przerwy w kąciku „na papieroska” w Centrum – i już mnie to mocno poruszyło. A potem siostra przełożona opowiedziała mi więcej o tej historii, dowiadując się u mnie, czy nie ma kogoś wśród moich przyjaciół w Muzeum Oświęcimia, kto by tę psinę przygarną do siebie? I wreszcie, gdy sama ją zobaczyłam, nie mogłam pojąć, jak można było porzucić to wspaniałe stworzenie, kto mógł przywieźć je aż tutaj, i odjechać sobie, zostawiając na pastwę losu?! Mieszkaliśmy w ciągu tych wakacji jak zawsze w gościnie u sióstr, w jednym z pokojów w klasztorze. Siostra przełożona, tchnięta głęboką litością, zgodziła się już nawet, żeby suczka biedaczka zamiast marznąć w nocy na dworze, spała tymczasem w maleńkim pokoiku przy wejściu, bo pani dyrektor z wydawnictwa Muzeum w Oświęcimiu przyrzekła mi, iż napewno znajdzie dla psiny dobre miejsce, jak tylko wróci z wycieczki z Maroka. Pani dyrektor kocha zwierzęta, ma wielu znajomych, tałże ze względu na swą długoletnią pracę z różnymi ludźmi, i z pewnością załatwi sprawę jak najlepiej. Wydawało się więc, że wszystko stanęło na dobrej drodze, ale... ośmielona wyrazami przyjaźni i ciepłych uczuć suczka nie chciała sama siedzieć ani chwili w zamknięciu, garnęła się do towarzystwa ludzkiego i głośno szczekała, waliła w drzwi pokoiku, gdzie jej darowano schronienie, protestując przeciw swej samotności. Aż klasztor się zatrząsł od tego psiego hałasu pośród panującej tam głębokiej ciszy! Czując odpowiedzialność za tę sytuację teraz, przerażona naruszeniem spokoju tym głośnym szczekaniem – wzięłam suczkę do naszego pokoju. Poszła za nami cicho, zadowolona, usiadła pokornie w kącie i zaczęła się skrzętnie myć. Nie mogłam się jej napatrzyć, taka była urocza. Mąż mój tak samo, wszyscy zresztą tak. Nad ranem znaleźliśmy ją leżącą sobie wygodnie, wcisniętą w ciepłą kołdrę na łóżku u nóg mojego męża. Spoglądała na nas spokojnie z ufnością, jakby chciała nam powiedzieć, że przecież jest na najbardziej właściwym miejscu i nikt się temu nie może sprzeciwić... Chętnie wzięlibyśmy ją do siebie do domu, zwłaszcza, że nasz pies Lucky był już bardzo stary i chory, ale jak – do Izraela?! Jednak zostawić ją samą na parkingu, biegnącą nieustannie do bramy w oczekiwaniu upragnionego, znajomego wozu swych właścicieli, też nie byłam w stanie. Podobne uczucia do moich nurtowały naszą przyjaciółkę, rzeźbiarkę, Irenkę S. Irenka ma swą maleńką, cudowną suczkę, Perełkę i kilka kotków, jej mieszkanie jest niewielkie i pełne malowanych przez nią obrazów i rzeźb – nie ma mowy o miejscu dla jeszcze jednej, i na dodatek większej psiny, mimo, że w sercu Irenki miejsca dla zwierząt jest niemal bezgranicznie. Irena, drobna, ruchliwa, pełna energii i optymizmu postanowiła, że musi coś wymyślić, by problem domu dla suczki rozwiązać pomyślnie. Nie jeden raz wszak załatwiała takie rzeczy wśród swych licznych znajomych również dla porzucanych, nie chcianych kotków. Nadszedł dzień naszego powrotu do domu, mieliśmy odlecieć w nocy z Krakowa do Tel Avivu. Irenka przypomniała sobie, że u pewnych jej dobrych znajomych zachorował stary, ukochany pies i musieli dać go uśpić... Słyszała też, że tyle było z tym zmartwień, iż matka pani Marysi nie chciałabym więcej wziąźć do domu żadnego psa, córka chciałaby, ale nie sprzeciwiłaby się matce. Postanowiłyśmy pojechać tam natychmiast wraz z nasza piękną psiną - niech choć ją zobaczą!.. Może się im spodoba i zmienią zdanie? Mają wielki ogród, duży dom na uboczu miasta – miejsce idealne dla psa, wolność i zarazem bezpieczeństwo zapewnione. Ale czy się zdecydują przygarnąć tę znajdę? Musimy koniecznie spróbować, a Irenka wierzyła, że się uda, ja też miałam dobre przeczucie z opowieści Irenki o tych ludziach. Z początku nikt nie odzywał się długo na nasze pukanie i wołania. Zapytałyśmy siostrę gospodyni, Panią doktór laryngolog mieszkającą nieopodal, opowiedziałyśmy o pieskiej sprawie, ale ona nie mogła wziąźć do siebie psa, ma koty. Powiedziała, żeby poszukać siostrę w ogrodzie, napewno tam pracuje swym zwyczajem i nie słyszała naszego wołania. I nie myliła się. Gospodyni, zaciekawiona i uradowana widokiem gości, zaprosiła nas do mieszkania, zaproponowała odrazu herbatkę. Suczka oczarowała ją od pierwszego wejrzenia, czego nie dało się ukryć, opowieść jej losów oburzyła i wzbudziła wielkie współczucie tej zapracowanej, zacnej kobiety – powiedziała tylko po wysłuchiwaniu tej nieszczęsnej historii, że Marysi by się na pewno spodobała, a ona nie miałaby ze swej strony nic przeciwko temu. I jeszcze zapewniała nas entuzjastycznie, jak tutaj będzie dobrze psinie, jakie mają na to warunki i serce... Wcale nie musiała nas o tym zapewniać, któż by w tą wątpił?! Niechby tylko zdecydowały się ją wziąźć do siebie!... Aż zadrżałam z radości! Ale to tylko połowa drogi – co powie na to całe zajście pani architekt, Marysia? Była gdzieś w pracy. Zaczęłyśmy szukać ewentualnych numerów telefonu, wydzwaniać... Z początku bez skutku. A czas naglił – pora naszego wieczornego lotu do Izraela zbliżała się nieubłagalnie, trzeba zdążyć z tym wszystkim! I to dziś, koniecznie. Wreszcie głos pani architekt w słuchawce. Opowiadam szybko całe zajście o porzuceniu psa na parkingu w Centrum Dialogu, i o piękności suczki, określam całym sercem i pragnieniem uzyskania zgody na jej przygarnięcie. Pani Marysia pyta o szczegóły, ale przede wszystkim pyta niespokojnie, co mówi matka na to? A potem pyta jaka to suczka, czy duża? Odpowiadam, że mniejsza od wilka i większa od jamnika – bo co mam powiedzieć, żeby nie przerazić czy zrazić, zanim ją jeszcze zobaczy? Powiedziała, że wróci z pracy za półtora godziny. Oczywiście, zaczekamy! Lepiej nie wspominać, jak nam się dłużył czas w napięciu tego oczekiwania. Ledwie mogłam przyjrzeć się uważnie pokazywanej przez gospodynię, wspaniałej roślinności w ich dużym ogrodzie. Suczka tymczasem latała sobie swobodnie i radośnie, jak u siebie w domu. Nagle zaszczekała mocno, gniewnie, czego w swej bezdomnej pokorności nie robiła przeważnie i akurat... na panią Marysię, od której zależał przecież jej los! Zamarłam z grozy, ale pani Marysia jednak natychmiast wybaczyła, ujęta jej pięknem i urokiem. Pogłaskała serdecznie i zaprowadziła do domu, jak swoją. W listopadzie odwiedziłam ich z Irenką. Nie ja jedna czuję potrzebę odwiedzania tej niezwykłej psiny, także Irenka i Pan architekt z Centrum puka do drzwi nieraz lub pod nieobecność gospodyni, wita się z ulubioną suczką przez szybę w oknie, jak nam wyznał wzruszony... Kropka, tak nazwała szczęśliwą, wesołą i śliczną jak z obrazka psinkę, Pani Marysia, z powyżej już nadmienionych powodów. Musiała ją przecież wychować od początku, by szanowała porządki swego nowego domu w Polsce (wóz, którym ją tu przywieźli był z Niemiec) i rodziny kochających, wiernych gospodarzy, by w rozpieszczeniu przez panią Marysię (z którą sypia w godzinach odpoczynku u nóg swej ukochanej pani ) i jej matkę podkarmiającą ją najlepszymi przysmakami bez przerwy, nie pozwalała sobie zbyt wiele i była posłuszna. A dla mnie imię Kropka i ta cała historia właśnie najbardziej pasuje do zakończenia cyklu moich opowiadań o psach i kotach w naszym domu. Kropka zaś jest też prawie, jak z naszego domu, w sercu przynajmniej...
Posted on: Wed, 26 Jun 2013 15:27:16 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015