Muzyka w Raju z panną młodą w tle „Muzyka w Raju – - TopicsExpress



          

Muzyka w Raju z panną młodą w tle „Muzyka w Raju – festiwal muzyki dawnej, organizowany corocznie w drugiej połowie sierpnia w zespole poklasztornym i dawnym kościele cysterskim, obecnie siedzibie Zielonogórsko-Gorzowskiego Wyższego Seminarium Duchownego, powszechnie znanej pod nazwą Paradyż, w Gościkowie w powiecie świebodzińskim”, możemy przeczytać w Wikipedii w haśle, które sam kiedyś napisałem, kiedy jeszcze zajmowałem się redagowaniem tej encyklopedii. To jeden z najważniejszych festiwali muzyki dawnej w Polsce, a jednocześnie chyba najważniejszy festiwal muzyczny na Ziemi Lubuskiej i w historycznej Wielkopolsce – dzisiaj to województwo lubuskie, ale do 1793 r. były to ziemie Wielkopolski, pogranicze polsko-brandenburskie. Paradyż – miejsce dla mnie magiczne, które corocznie odwiedzam już od 10 lat; nie byłem tylko na pierwszej edycji festiwalu. I w tym roku w przedostatni weekend sierpnia wybieram się rowerem do Paradyża, na koncert finałowy festiwalu, który w tym roku odbywa się w sobotę 24 sierpnia. W piątek muszę jeszcze posprzątać mieszkanie i zmyć klatkę schodową w moim bloku – według grafiku akurat przypada moja kolej. Kiedy po sprzątaniu, późnym wieczorem, schodzę do piwnicy, aby sprawdzić rower, spotyka mnie przykra niespodzianka – w tylnym kole brak powietrza, przebita dętka. Nawet nie wiem, jak to się stało, po wycieczce do Poznania w ubiegłą sobotę wszystko było w porządku, a potem przecież nie korzystałem z roweru. Sam tego nie potrafię tego naprawić, czyżbym więc musiał w tym roku zrezygnować z wizyty w Paradyżu? Nie poddaję się i postanawiam coś jednak zrobić, aby zdążyć na koncert. Następnego dnia w sobotę rankiem, jeszcze przed godz. 7.00, prowadzę rower do zakładu wulkanizatorskiego, chociaż nawet nie wiem, czy o tej porze będą już pracować. Mam szczęście, pracownik, który właśnie przyszedł do pracy, obiecuje naprawić rower w ciągu pół godziny. Szybko idę do domu, biorę sweter i kurtkę (chociaż mamy jeszcze lato i dni są ciepłe, to ranki i noce w sierpniu są już chłodne), kiedy wracam do zakładu, mechanik właśnie przykręca z powrotem tylne koło. Rozmawia ze znajomą, która, jak się okazuje, bierze tego dnia ślub w śremskiej farze. Rozmowa dotyczy między innymi… butów pana młodego, których panna młoda jeszcze nie widziała, tak jak on jej sukienki. O przesądzie z sukienką nawet ja, stary kawaler, słyszałem, o butach nie, ale, jak widać, człowiek uczy się całe życie . O godz. 7.30 rower jest gotowy i mogę wyruszyć w drogę. Do Paradyża jeżdżę przeważnie trasą północną, przez Nowy Tomyśl, tym razem wybieram trasę południową, przez Kościan, Wielichowo, Wolsztyn i Babimost, trochę dłuższą, ale też interesującą i przede wszystkim bezpieczniejszą. Po przekroczeniu granicy powiatu kościańskiego czeka mnie przyjemna niespodzianka. Lokalna droga ze Śremu przez Stary Gołębin do Kościana, kiedyś jedna z najgorszych w okolicy, została wyremontowana, położono nową nawierzchnię, czuję się, jakbym jechał po jakiejś autostradzie dla rowerów, przed Starym Luboszem zbudowano nawet rondo. Trochę dalej pokonuję jedyny niebezpieczny odcinek na trasie mojej wyprawy, z Kościana do Czacza, fragment zatłoczonej drogi krajowej nr 5, od Czacza znów zaczynają się spokojniejsze drogi wojewódzkie i powiatowe. Jadę wolnym tempem, ostatni raz ze Śremu przez Wolsztyn do Paradyża jechałem kilka lat temu, chętnie więc przypominam sobie ciekawsze obiekty przy drodze. Zatrzymuję się przy wszystkich ciekawszych budynkach, dworkach, pałacach i kościołach; część kościołów jest zamknięta i ich wnętrze można obejrzeć tylko przez kratę, dużo jest jednak też otwartych – panie z wiejskich parafii sprzątają, przypatrując mi się z zaciekawieniem, w wielu trwają akurat przygotowania do ślubów – jest sobota. Dłuższy postój robię w Wolsztynie, obok Nowego Tomyśla i Sierakowa jednego z najładniejszych miast zachodniej Wielkopolski. Byłem w nim wielokrotnie, między innymi na Paradzie Parowozów, tym razem przypominam sobie tylko kościół, okolice rynku i Jeziora Wolsztyńskiego. Jezioro jest ładniejsze i lepiej zagospodarowane niż Jezioro Grzymisławskie w Śremie. Po wodzie pływają kaczki, a na brzegu majestatycznie przechadza się łabędź. Próbuję zbliżyć się do niego, ten nie cofa się ani o krok, tylko syczy ostrzegawczo. Prawdziwy król polskiego ptactwa wodnego, jedno z nielicznych dzikich zwierząt, które nie boją się człowieka, nie uciekają przed nim, lecz w razie potrzeby potrafią się skutecznie bronić. Podobno łabędź uderzeniem skrzydła potrafi złamać rękę człowieka. Nie wiem, czy to tylko miejska legenda czy prawda, ale oczywiście nie chcę tego sprawdzać, zostawiam łabędzia w spokoju i wyruszam w dalszą drogę w kierunku Babimostu i Świebodzina. Szkoda, że mam tak mało czasu na zwiedzenie tych dwóch miejscowości, chętnie zatrzymałbym się na dłużej zwłaszcza w Babimoście, który znam bardzo pobieżnie, a który ma ciekawą historię, czas jednak nagli. Za to w Świebodzinie wreszcie udaje się mi się podjechać do ogromnego posągu Chrystusa Króla, który dotąd widziałem tylko z daleka. W drodze na wzniesienie terenu, na którym stoi pomnik, mijam jakąś wycieczkę. – No, za kilka lat będzie tu rzeczywiście ładnie – mówi jedna z uczestniczek. Chyba ma rację. Chociaż posąg jest już gotowy, brakuje infrastruktury, nie ma nawet parkingów, które są dopiero budowane, tak że trudno mi iść z rowerem po nieuporządkowanym terenie. Ostatnie kilkanaście kilometrów ze Świebodzina do Paradyża i znowu miła niespodzianka. Droga krajowa nr 3, dotychczas zawsze zatłoczona i niebezpieczna dla rowerzystów, tym razem jest prawie pusta. Przyczynę odkrywam po kilku kilometrach, kiedy widzę wjazd na nowy odcinek drogi ekspresowej S-3 z Jordanowa do Międzyrzecza, który rok temu był dopiero w budowie. Później, na miejscu, od uczestników festiwalu dowiaduję się, że odcinek ten otwarto dopiero trzy dni temu; 90 % ruchu przeniosło się na drogę ekspresową, droga krajowa służy więc teraz przede wszystkim ruchowi lokalnemu. Wreszcie po 9,5 godzinach jazdy przejeżdżam przez most na rzeczce Paklicy, na której przez kilkaset lat, do II rozbioru Polski, przebiegała granica między Polską a Brandenburgią i później Prusami, i jestem na miejscu. Do koncertu zostało jeszcze 1,5 godziny, ale jest już sporo widzów, można już wejść na teren seminarium albo poczekać na zewnątrz. Przy wejściu spotykam starego znajomego – Jacka P. z Poznania, który również regularnie przyjeżdża na festiwal, tyle że na dłużej, nie na jeden dzień, jak ja. Pan Jacek ma już 70 lat, ale jest pełen witalności, pasjonuje go nie tylko muzyka klasyczna, interesuje się światem i okolicą, z zachwytem opowiada mi o renesansowym kościele w Klępsku koło Sulechowa, który z kolegą wczoraj odwiedził. W poprzednich latach w Paradyżu spotykałem też innych moich znajomych – Alinę Kurczewską, dziennikarkę muzyczną z Radia Merkury, i Andrzeja Chylewskiego, krytyka muzycznego z „Głosu Wielkopolskiego”, niestety w tym roku nie widzę ich wśród publiczności. Widzę za to sporo znajomych twarzy z poprzednich edycji festiwalu. Nie znam ich nazwisk, tak jak oni nie znają mojego i pewnie się zastanawiają, któż to taki przyjeżdża na rowerze na koncerty muzyki klasycznej, ta anonimowość nie jest jednak przeszkodą, po tylu latach można powiedzieć, że tworzymy jedną paradyską rodzinę. Klerycy jak zwykle pozwalają mi zostawić rower w małym pomieszczeniu koło wejścia i mogę wejść na teren seminarium. Do kościoła, gdzie odbywają się koncerty, możemy wejść z pewnym opóźnieniem, strojenie instrumentów zajęło trochę więcej czasu, niż planowano, udaje mi się jednak zająć dość dobre miejsce. Po przywitaniu przez Cezarego Zycha, dyrektora festiwalu, o godz. 18.30 zaczyna się pierwszy koncert, potem są jeszcze dwa. W programie przede wszystkim barok – utwory m.in. Jana Sebastiana Bacha, jego synów, również Telemanna, Vivaldiego. Program jest ambitny i dość trudny, żadnych przebojów w rodzaju „Czterech pór roku”, łatwiejszymi utworami są może tylko trzy koncerty brandenburskie Bacha, łatwiejszymi w percepcji dla słuchaczy, bo na pewno nie dla wykonawców grających częściowo na historycznych instrumentach. Muzycy pochodzą z różnych krajów, przeważnie z Francji, Niemiec i Skandynawii, w ubiegłym roku w zespole była tylko jedna Polka, w tym roku jest ich więcej, dla potrzeb wykonania utworów tworzą różne składy, porozumiewają się jednak bez problemów. Część sobotnich koncertów transmituje na żywo II program Polskiego Radia – w stallach w prezbiterium siedzi z mikrofonem dziennikarka Klaudia Baranowska, która opowiada radiosłuchaczom, co się akurat dzieje w paradyskim kościele; do tej pory znałem tylko jej głos, po raz pierwszy widzę ją na żywo, okazuje się bardzo ładną kobietą. W przerwach jest czas na pogawędki z panem Jackiem i jego kolegą z Przeźmierowa, z którym przyjechał na festiwal. Przy okazji zapoznaje mnie z różnymi swoimi znajomymi, którzy są też obecni na koncertach. Jest też okazja napić się kawy, herbaty czy zjeść kawałek sernika paradyskiego, z którego festiwal również słynie. Podobno pieką go specjalnie na „Muzykę w Raju” klerycy, czy może obsługa seminarium, mnie jednak nie bardzo smakuje – wolę paradyską muzykę. Na koniec, już po północy, w wykonaniu wszystkich artystów festiwalu słyszymy fragmenty „Kunst der Fuge” Bacha – arcydzieło muzyki barokowej; niestety zmęczenie, które już daje mi się we znaki, nie pozwala mi się skupić na nim i odczuć jego piękno w takim stopniu, jakbym chciał. Koncerty ostatniego dnia festiwalu kończą się o godz. 1.00 w nocy, po 6,5 godzinach, czas wracać do domu. Jak zwykle muszę przejechać w nocy ponad 30 km do Zbąszynka, gdzie będę czekał na pierwszy pociąg do Poznania. Drogą krajową dojeżdżam do Kaławy, tam skręcam na lokalną drogę łączącą drogi nr 3 i 92. Droga jest w złym stanie, pełna wybojów i dziur, częściowo wybrukowana kocimi łbami, pochodzącymi chyba jeszcze z czasów niemieckich, na szczęście księżyc jest w trzeciej kwadrze, tak że jest dosyć jasno, poza tym tak często już jechałem tą drogą, że znam ją praktycznie na pamięć. Panuje cisza i spokój, tylko od czasu do czasu słychać szelest w otaczających drogę zaroślach i lasach – odgłosy przemykających tędy dzikich zwierząt. Przez godzinę nie mija mnie żaden samochód. Dojeżdżam do Brójec przy drodze nr 92, gdzie jak zwykle w przydrożnym hotelu robię sobie przerwę na posiłek. Hotel, położony przy ruchliwej drodze, jest czynny całą dobę, obiad można zjeść w nim nawet o godz. 3.00 w nocy. Po krótkim odpoczynku przejeżdżam 92-ką kilka kilometrów do Lutola Suchego; jeszcze dwa lata temu była to najbardziej niebezpieczna trasa, jaką kiedykolwiek jechałem rowerem, po wybudowaniu autostrady od Nowego Tomyśla do Świecka natężenie ruchu spadło, wciąż jednak sporo aut, przede wszystkich ciężarówek, których kierowcy chcą zaoszczędzić na opłacie za autostradę; w Lutolu Suchym skręcam na drogę wojewódzką w kierunku Zbąszynka. Tu ruch znowu bardzo mały, chociaż trochę większy niż na drodze z Kaławy do Brójec. Rok temu natknąłem się tu na mężczyznę leżącego w ciemnościach na drodze. Razem ze mną zatrzymał się samochód osobowy, który o mało co go nie przejechał. Wszystko skończyło się dobrze, kierowca samochodu okazał się kolegą leżącego (prawdopodobnie pijanego) mężczyzny, który zabrał go z jezdni. Kiedy przejeżdżam pod autostradą A-2 i mijam wąską, nieoznakowaną drogę prowadzącą w górę nasypu autostrady, postanawiam powtórzyć to, co zrobiłem rok temu. Wiem już, że to droga wewnętrzna dla pracowników Miejsca Obsługi Podróżnych Rogoziniec. Nie ma zakazu wjazdu, podjeżdżam więc drogą w kierunku w kierunku widocznych z daleka stacji paliw i baru McDonalda. Na ich teren oczywiście nie mogę wejść, oddziela mnie od nich zamknięta na cztery spusty brama, a cała autostrada jest ogrodzona siatką, podobnie jak „nasza” droga ekspresowa z Kórnika do Poznania, aby nie przedostawały się na jezdnię dzikie zwierzęta. Stojąc przy ogrodzeniu, mogę jednak obserwować samochody pędzące z lub do Niemiec, ludzi krzątających się przy stacji paliw (chyba nie widzą mnie w ciemnościach), sceneria trochę jak w filmie „Drive”, czy innym obrazie z gatunku „film noir”, wszystko przeniknięte niezwykłą i trudną do opisania atmosferą. Dwa lata temu, kiedy odcinek autostrady w Nowego Tomyśla do Świecka był jeszcze w budowie, wdrapałem się na nasyp, aby się przespacerować po pustej jezdni (podobno niektórzy rowerzyści urządzali sobie wtedy wyścigi po prawie gotowej autostradzie), rok temu zrobiłem to samo na budowanej wtedy drodze ekspresowej S-3 koło Paradyża. Skąd u mnie ta fascynacja drogą? Kiedy wreszcie dojeżdżam do Zbąszynka, jest jeszcze ciemno, miasto pogrążone jest we śnie. Odpoczywam na pustej stacji kolejowej, czekając na otwarcie kasy biletowej. W pewnym momencie przez poczekalnię przechodzi trzech elegancko ubranych młodych mężczyzn z butelkami piwa w rękach. Po jakimś czasie z tunelu – przejścia pod peronami – znowu słychać głosy, tym razem kobiece. Jeszcze chwila i w poczekalni pojawia się… młoda kobieta w białej sukni panny młodej z koszykiem płatków róż na ręku, w towarzystwie dwóch przyjaciółek (druhen?), wszystkie roześmiane. Przechodzą przez pomieszczenie stacji i już kierują się na zewnątrz, ale jeszcze o kimś zapomniały. – Poczekajcie na Manię, jeszcze Mania idzie za nami – woła jedna z nich. – A, dojdzie do nas – odpowiada druga i wychodzą. Nie upływa minuta i rzeczywiście na schodach prowadzących na górę znowu słuchać stukanie pantofli, a po chwili wyłania się Mania w obcisłej minispódniczce, na wysokich obcasach i z… otwartą puszką piwa w dłoni. Nic dziwnego, że miała trochę problemów z wejściem po schodach, które na stacji w Zbąszynku są wyjątkowo długie i strome . Widząc mnie z rowerem w opustoszałym holu dworca jest chyba tak samo zaskoczona jak ja przed chwilą, widząc jej koleżanki, nie zapomina jednak o regułach dobrego wychowania. – Dobry wieczór – mówi. – Dobry wieczór – odpowiadam, a Mania dołącza do koleżanek. – I co, spodobałaś się panu? – słyszę na zewnątrz głosy i śmiech, potem wesołe towarzystwo znika. Wreszcie o godz. 5.30 otwierają kasę, mogę kupić bilet i wsiąść do pociągu do Poznania, który już czeka na mnie na stacji. W Poznaniu godzina oczekiwania na pociąg do Czempinia i z Czempinia ostatnie 20 km rowerem do Śremu, w domu jestem o godz. 10.30, po 27 godzinach od wyjazdu. Chyba najbardziej interesująca wycieczka rowerowa w tym roku dobiegła końca.
Posted on: Fri, 30 Aug 2013 17:19:48 +0000

Recently Viewed Topics




© 2015