SPOTKANIA Z WIELKIMI MĘDRCAMI, CZYLI JAK POZNAŁEM LUCYFERA Autor - TopicsExpress



          

SPOTKANIA Z WIELKIMI MĘDRCAMI, CZYLI JAK POZNAŁEM LUCYFERA Autor - Cyprian Sajna Postanowiłem odwiedzić wszystkich bogów. Kiedy wybrałem się do Buddy spotkałem go medytującego. Miał przymknięte oczy. Podszedłem do niego, lecz nie otworzył ich. Przemówiłem więc, ale i to nie zburzyło jego wewnętrznej ciszy. Siedział niczym skamieniały posąg. Moja obecność pozostała niezauważona nawet wtedy gdy zacząłem skakać i wydzierać się. - Dziwak. Pewnie chce bym tak siedział z nim na wieki - pomyślałem i poszedłem dalej. Napotkałem Mojżesza. Ten brodaty starzec opowiedział mi o swym kapryśnym Bogu, którego przykazania należy spełniać. Wymieniał mi je po kolei od czasu do czasu potrząsając swoją laską i marszcząc gniewnie brwi. Gdy wymienił 613 przykazań znużony posmutniałem, zwiesiłem głowę i odszedłem. Tym bardziej, że wspomniał coś o obrzezaniu. Gdy szedłem posmutniały zwiódł mnie powabny dźwięk fletu. To Kryszna! Pojawił się przede mną w całej swej niebiańskiej urodzie. - Może ty Panie pokażesz mi drogę? - zapytałem wprost. - Wszystko co czynisz poświęcaj mnie, nikomu innemu. - odpowiedział serdecznie, grając nieustannie swą melodię. - Dlaczego tobie? - zapytałem. - Ponieważ Jestem najwyższą osobą Boga. Śpiewaj więc w radości: Hare Kryszna, Hare Kryszna....Machnąłem ręką. Byłem zbyt dumny, by komukolwiek wszystko poświęcać, nawet jeśli mienił się bogiem. Nad strumieniem, do którego dotarłem w trakcie spaceru pełnego rozmyślań, siedział sympatyczny starzec. Uśmiechnął się do mnie i ręką wskazał bym usiadł na kamieniu obok niego. Uczyniłem tak uwiedziony jego wewnętrznym pięknem. Był to Lao Tsy, wielki mędrzec. Przemówił do mnie: - Widzę, że jesteś strapiony, że błąkasz się tu i ówdzie. Odpocznij sobie chłopcze. Nic nie trzeba czynić. Wszystko przecież już posiadasz. Idź w zgodzie z naturą DAO...Podobało mi się to co do mnie mówił, ale nużyło mnie. Poza tym ciągle wewnętrznie czułem że jeszcze mi czegoś brak, że nie mogę spocząć i tak po prostu płynąć z nurtem życia. Opuściłem więc starca, który uśmiechnął się lekko jakby wszystko rozumiał. Trafiłem w końcu do Jezusa. Przytulił mnie po ojcowsku. Emanowała od niego wielka moc połączona z serdecznością. Potem jednak wzywał mnie do nawrócenia, do zmiany umysłu. Mówił, że tylko on jest drogą i prawdą, nikt inny. Mówił bym zaparł się samego siebie, bym wziął swój krzyż i szedł cierpieć razem z nim na Golgotę, zostawiając wszystko, totalnie wszystko. Przedstawił także wizję pomsty na tych, którzy się nie nawrócą, mówił o obłokach na których przyjdzie by dokonać bożej pomsty. Nie potrafiłem tego zrozumieć, a przyjęcie krzyża było ponad moje siły. Nie mogłem też wszystkiego porzucić. Ze łzami w oczach opuściłem go, chociaż przyciągał mnie swą aurą. Odchodząc usłyszałem - jeszcze do mnie powrócisz. Odrzekłem: - nie powrócę. Na mojej drodze stanął też Mani - Prorok. Pragnąłem kąpać się w światłości, o której mi opowiadał z entuzjazmem. Jednak droga, która do niej miała prowadzić - pełna postów, wyrzeczeń i odrzucenia tego świata - była dla mnie nie do zaakceptowania. Nie czułem, że osiągnę spełnienie pozbywając się naturalnych przyjemności, walcząc ze swą własną naturą. Odwiedzałem jeszcze wielu innych mędrców i bogów, greckich i rzymskich filozofów. Każdy z nich miał inną receptę na szczęście. Jeden mówił o spokoju i zaniechaniu, inny zalecał zażywanie przyjemności i radość życia. Nie inaczej było wśród nowożytnych. Ich intelektualne wywody, chociaż podniecały mój umysł, były już całkiem nie do przełożenia na życie. Owszem, dawały jakąś inspirację, ale pozostawały tylko pracą intelektu i wyobraźni jednego, omylnego człowieka. To co prawdziwe dla jednego, nie musi sprawdzić się w życiu drugiego. Jeden tylko mędrzec przykuł moją uwagę - Osho. Słuchałem go z przyjemnością. Łączył to, co inni rozdzielali - ducha z ciałem. Fascynacja skończyła się w momencie, gdy otrzymałem wisiorek z jego podobizną. Noszenie jego miało oznaczać wolność mojego umysłu. - Podoba mi się Twoje poczucie humoru Osho, ale nieee, nie będę nosił twojej podobizny, nie jestem głupcem, to moją podobiznę mogą inni nosić - pomyślałem w swym najzuchwalszym egocentryzmie. Byłem załamany. Nigdzie nie widziałem prawdy, nic mnie nie wypełniało, niczemu nie mogłem się poświęcić. Wszędzie tylko okruchy, strzępy, maleńkie światła pośród ciemności. Każdy z mędrców i bogów pragnie zachłannie być jedynym, pragnie by jemu oddawać tylko hołd i bezgranicznie się zniewolić w jego magicznej mocy. Nawet jeśli przyciąga swą urodną, mądrością, spokojem lub mocą. Nie możesz go zdradzać, nie możesz iść swobodnie. - Chcę wolności! - krzyczałem w myślach ogarnięty rozpaczą. - Wiem! Poświęcę się Magii! To ja będę pełen mocy, niechaj mnie słuchają. Będę jak inni bogowie, zniewalał, wysysał, opętywał. Wiąż i rozwiązuj! Solve Coagula! Będą posłuszne mi żywioły i moce, stanę się bogiem! Inspiracją stał mi się więc Wielki Mag zwany Bestią o piekelnym numerze 666. Początkowa radość szybko mnie jednak opuściła. Nie dość znalazłem w sobie mocy i siły, a ponadto brakło mi dyscypliny, jakże istotnej dla wielkiego maga. Jestem słaby, nie podźwignę tego. Nie mam natury Mocarza i Tyrana. W sercu moim pulsuje ukryte źródło miłości i delikatności. Nie mogę nikogo niewolić, nie chcę być bogiem nad innymi, chcę dla siebie jak i dla innych wolności. Nic już mi nie zostało, pogrążę się w otchłani. Zstąpię do piekieł! - taką myśl przedsięwziąłem kuszony przez jakieś obce mi moce. - Jeśli Bóg jest dobry, nic mi się nie stanie, uratuje mnie. - dodawałem sobie otuchy. Począłem szukać bram piekielnych. Jeśli gdzieś mają być drzwi do diabła, to tylko w Watykanie - pomyślałem. Na placu św. Piotra tłum wiwatował, machał chorągiewkami i śpiewał nabożne przygłupie pieśni. W okienku pojawił się starzec, pokiwał ręką. Tłum jeszcze głośniej ryczał i zaczął śpiewać - Aaaabbaaaaa, Oooojczeeeee! - tysiącem języków. - Co za głupota - pukałem się w głowę i szukałem dalej bram piekła. Znalazłem je w niepozornym miejscu, z dala od tłumu wiernych, obok pięknej fontanny na której widniał napis: "Odi profanum vulgus et arceo". Zstąpiwszy do piekieł drżałem. Jeśli wszyscy bogowie i mędrcy wymagali by ich słuchać i poważać, często zadając niemożliwe do wykonania nauki, to czego będzie oczekiwał Szatan? Jak straszny musi być jego wygląd? Olbrzymie bramy piekła rozwarły się. Wokół mieniły się barwy ognia i krwistej czerwieni. Wszystko było pogrążone w półmroku. Bałem się jak nigdy dotąd. Gdy mój lęk osiągnął apogeum stanął przede mną Pan Piekieł - Szatan zwany Lucyferem. Zdumiałem się na jego widok. Był normalnej postury mężczyzną, o spokojnym i szczerym obliczu. Odziany w czarną zbroję i w żelazne rękawice z długimi "pazurami". Nie miał hełmu, więc mogłem spojrzeć w jego szmaragdowe, piękne oczy. Na twarzy miał kilka bruzd, delikatne wargi. Włosy jego były srebrne. Biła od niego mądrość, ale i zmęczenie. Nie wiedziałem co powiedzieć, ale czułem, że cały strach mnie opuścił. Czułem się zupełnie wyciszony, jak nigdy dotąd. Podszedł bliżej, nachylił się lekko, przyciągnął ramieniem moją głowę i całował mnie przez chwilę w usta, ciągle mocno trzymając moją głowę, bym jej nie oderwał. Czułem jakby tchnął coś we mnie, tchnął we mnie nowego ducha. Gdy ponownie nasze twarze były naprzeciw siebie, czułem że spoglądam we własne, ale odwieczne i nieśmiertelne oblicze. Powiedział do mnie: - Wszystko rozumiem. Odczuwam ten sam ból co ty. Wiem, czego pragniesz. Zapalił pochodnię. - Chodź ze mną przyjacielu, będziemy tworzyć nowe, doskonalsze światy. Poszedłem bez wahania.
Posted on: Mon, 08 Jul 2013 09:45:06 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015