ciag dalszy... W głowie kłębiły się mieszane uczucia. Z - TopicsExpress



          

ciag dalszy... W głowie kłębiły się mieszane uczucia. Z jednej strony byłem niesamowicie szczęśliwy i podekscytowany, że wreszcie tu jestem. Z drugiej otaczali mnie ludzie, których zupełnie nie znam. Byłem zdany na ich łaskę lub nie łaskę a tego za bardzo nie lubię... No ale witaj przygodo. Po śniadaniu byłem umówiony z Malanią, która miała mi pokazać okolice i oprowadzić po posiadłości. Jedną podobną wycieczkę już miałem, ale jak pamiętacie niewiele rozumiałem, więc byłem rad – wreszcie ktoś coś opowie po angielsku. Zaraz po wyjściu za bramę w ruch poszły aparaty fotograficzne. Pogoda nie sprzyjała robieniu zdjęć, ale i tak widoki przecudne. Przede mną rozpościerały się wielkie, zielone góry, najwyższe szczyty skryły się we mgle. Jak okiem sięgnąć wielka dżungla, palmy, bananowce, bambusy. Cała ta egzotyka niesamowicie do mnie przemawiała, raz po raz pojawiały się ciarki na plecach i znowu czułem to ściskanie w żołądku – tym razem z powodu swego rodzaju ekstazy wywołanej ilością otaczającego piękna. Jak się człowiek na chwilę zatrzyma, to dostrzec można niesamowitą rzecz – tutaj wszystko wręcz kipi życiem. Wystarczy rozchylić krzaki by wyskoczyły ptaki, wyślizgnął się wąż czy czmychnął legwan. Czułem się trochę jak łasuch wpuszczony do wielkiej hali ze słodyczami. Wszystkiego trzeba dotknąć, posmakować, powąchać. Nawet zwykłe liście wydawały mi się jakieś takie piękniej zielone. I tak wędrowaliśmy sobie po pomarańczowej drodze wijącej się niestrudzenie zboczem wielkiej, zielonej góry. Za każdym zakrętem kryły się nowe czary i cudne pejzaże. Oczywiście dużo też rozmawiałem z Melanią, próbując wybadać jak tu się sytuacja przedstawia. Na co mogę liczyć, czego się spodziewać. Dowiedziałem się jednak w zasadzie samych dobrych rzeczy. W dobry nastrój wprowadzali mnie też postronni ludzie, którzy przechodząc czy przejeżdżając obok pozdrawiali i witali się z nami z uśmiechem od ucha do ucha – ot taka zwykłą uprzejmość, tutejszy sposób bycia. Zawsze brakowało mi tego w Polsce... Nadszedł jednak w końcu czas powrotu. Za wielką bramą CDC miałem odbyć kolejną podróż po terenie. Sytuacja wygląda następująco. Po wejściu na teren widać sporo drzew obudowanych kwietnikami. Przy bramie znajduje się niegdysiejszy dom wolontariuszy, a aktualnie rupieciarnia. Na wprost od bramy, za drzewami znajduje się małe boisko i jednocześnie podwórko, a tuż za nim pralnia – spory, zadaszony budynek, bez frontowej ściany, w którym można się oprać. Co ciekawe znajdują się tam wielkie zlewy z charakterystycznie wyżłobionymi i ukośnie zamontowanymi kamiennymi płytami, służącymi do prania ręcznego. Dotąd widziane tylko na filmach. Ciepłej wody oczywiście nie ma, pralki też nie przewidują podgrzewania wody w czasie prania, więc rezultaty tego prania bywają co najwyżej średnie. Po lewej stronie boiska, znajduje się spory budynek – stare mieszkanie dla dzieci i wolontariuszy, na drugim piętrze mieszka Renato z rodzinką, na pierwszym Melani, a reszta pokoi stoi pusta, a na parterze częściowo pozbawionym ścian znajduje się warsztat. Tam gdzie nie ma ścian ustawiane są rupiecie, samochody, motory itp. Pierwsze piętro jest dodatkowo mostem połączone z drugim budynkiem, w którym znajduje się kuchnia, jadalnia (parter) oraz sala telewizyjna, biblioteka i stare gabinety dentystyczne, lekarskie itp. (pierwsze piętro). Jeszcze bardziej na lewo znajduje się ścieżka prowadząca ostro pod górkę do kolejnego domu dla wolontariuszy – tak, dla wolontariuszy przewidziano naprawdę duuuużo miejsca – ścieżką tą idzie się obok sporego basenu, na oko piętnaście na osiem metrów i metr, a od połowy dwa metry głębokości. Sam dom znajduje się wyżej i graniczy z lasem. Jest tam kuchnia, łazienka i kilka pokoi. No ale wróćmy do naszej bramy i tym razem odwróćmy się w prawo. Najbardziej na prawo zobaczmy wielką konstrukcję z dachem oraz betonowym podłożem – świetne boisko do gry nawet w czasie deszczu. Nieco bliżej i bardziej na lewo jest plac zabaw, a na wprost za nim znajduje się domek dla... wolontariuszy, którzy pracują w „horcie” (horta to po ichniemu plantacja). Tym razem zamieszkuję go ja... W linii prostej za moim domkiem znajduje się horta, bananowce, jeziorko itp., a idąc znowu troszkę na lewo – kurnik, który prawie graniczy z wyżej opisaną pralnią. Acha – za jadalnią, jakieś dwieście metrów w głąb lasu znajduje się stara szkoła – obecnie ruina, którą zamieszkują nietoperze, kurz, pleśń i resztki starych mebli. Wszystko to jednak, mimo kiepskiego stanu, gdzieś tam po trochu przypomina dawną świetność CDC. Oczywiście widząc to wszystko, natychmiast w mojej głowie pojawiło się tysiące pomysłów co by tu ulepszyć, usprawnić, dobudować. Miałem jednak w pamięci rozmowę z Eduardo, w której wyjaśniał mi – na wstępie studząc nieco mój zapał – że tutaj życie płynie zupełnie inaczej. Zawsze nowi wolontariusze mają tysiące projektów, pomysłów i wiele chęci, ale niestety rzeczywistość w Brazylii jest nieco inna. Najkrócej można to określić, na ogół znanym europejczykom słowem „maniana”. Życie w Europie to rwąca rzeka, wydarzenia zmieniają się szybciej niż na ogół byśmy chcieli, łączą się i plączą, a szybki nurt i ogrom zdarzeń z wielką siłą zmienia systemy wartości, kulturę, sztukę i w ogóle całą cywilizację jako taką. W Brazylii natomiast? Na prowincji? Hmmm.... Tutaj tematem dnia może być wszystko – jajko zniesione przez kurę, ale większe niż normalnie, pogięta łyżka czy czyjaś krzywa mina. Tutaj rzeka zdarzeń płynie bardzo wolno i leniwie. Pomyje doń wpuszczone długa smrodzą – spróbuj się potknąć, a będziesz na językach przez kolejne miesiące. No bo przecież czymś trzeba żyć. Jeśli nie można żyć wielkim światem, polityką, sekretami bożyszczy pop kultury, czy nadchodzącym końcem świata, to żyje się swoim małym światem, a drobne problemy urastają do kosmicznych rozmiarów. Coś w stylu „Chłopi”, Boryna i te sprawy. Pracuje się tu też inaczej – przynajmniej w CDC. Rano się podlewa warzywka, potem koło 9 zaczyna się pracę po długim śniadanku i rozmowach. Koło południa lunch i siesta do 14 i potem jakieś dwie, trzy godzinki pracy. I fajrant – a potem – jak w znanym skeczu Stuhra – siedzimy se, nic się nie dzieje... Oczywiście wolontariusze mają trochę inaczej – na 8 trzeba być w Xeren w jednym z domów, a to 12 kilometrów dziurawą górską drogą, którą trzeba pokonać rowerem. Jak nie pada to super, ale czasem po prostu leje. Potem 5 lub najczęściej 10 godzin pracy z dziećmi i znowu 12 kilometrów do domu. Najczęściej wraca się koło 20:00 – 21:00 i jedynym marzeniem jest jedzenie, prysznic i spanie. No ale od takiej roboty to są właśnie wolontariusze! Zdarzają się wolne dni, ale wtedy to się człowiek oporządza, bo trzeba posprzątać, uprać, itp... Ech... I tak to spędziłem sobie pierwsze dni na poznawaniu ludzi i małego świata do którego trafiłem i który zamierzam po trosze współtworzyć i wnieść swoje trzy grosze.... O przepraszam – centavos. Nadeszła sobota. I jednocześnie tzw. dzień pierwszych razów. Otóż po raz pierwszy uczestniczyłem w „Festa do Trabalho” czyli w Święcie Pracy. Będąc jeszcze w Polsce myślałem, że to coś na kształt naszego święta pracy i zastanawiałem się jak to się stało, że „zwyczaje kolektywu” trafiły do zielonego raju. Okazało się jednak, że z naszym świętem, to to nie wiele ma wspólnego poza nazwą. Otóż tutaj święto pracy to inicjatywa CDC, która polega na zaproszeniu jak największej ilości wolontariuszy, krewnych i znajomych królika i zorganizowaniu tym ludziom prac, które ludziom na co dzień pracującym w CDC było by ciężko zrobić ze względu na brak czasu. Brzmi to może fantazyjnie, jeśli pamiętacie co przed chwilką opowiadałem o czasie pracy w CDC, no ale niech im będzie... Oczywiście, żeby zachęcić ludzi do „Trabalho” (pracy) – musimy im obiecać też „Festa” (święto, impreza). Na stole pojawiły się więc oczywiście smakołyki, był pokaz capoeiry i inne atrakcje, ale to już „na górze”, czyli w samym CDC – pierwsza część imprezy odbyła się w Casa Beck w Xerem. Casa Beck to jeden z sierocińców przeznaczony dla najmłodszych. Był tam tylko wielki grill i picie. A co z tym Trabalho? Ano rozmieszali trochę farby w przygotowanych przeze mnie puszkach (to ważne, że przeze mnie, bo to było pierwsze moje zlecenie, pierwsza oficjalna praca w CDC) i pomalowali płot na zewnątrz. Ot i tyle było z Trabalho. W międzyczasie Melani oprowadziła mnie po domu, pokazała dziecięce pokoje, łazienki i opowiedziała o wszystkich zwyczajach. Początkowo wydały mi się trochę dziwne, ale z czasem zrozumiałem ich znaczenie i racjonalność. Ot na przykład wolontariuszom nie wolno używać laptopów w Casa Beck. Dlaczego? Bo natychmiast dzieci dopadają takiego delikwenta – ciekawe nowego sprzętu i jego zawartości – i nie dają już spokoju – ani on nic nie zrobi, a i zajęcia rozpirzone. Takich zasad jest naprawdę sporo. Zostałem też wyjątkowo wpuszczony do biura, w którym pracuje tzw. Ekipa Technica, czyli sekretarki, księgowa itp. Tutaj mają one status zarządu i wszyscy się ich boją. Brrr. Zostałem wpuszczony wyjątkowo, bo normalnie wolontariusze i w ogóle osoby postronne nie mają tam wstępu. Dlaczego? No bo jak tam wejdzie 10 osób ponad te, które tam pracują, to z pracy nici – nie za wiele tam miejsca. To kolejna zasada. Tutaj wypada nadmienić, że nie było to dla mnie łatwe. Po tylu latach pracy w miejscu, w którym zajmowałem dość wysoką pozycję i na wszystko patrzyłem z góry – nagle stałem się podrzędnym wolontariuszem, który musi pytać za każdym razem czy wolno to czy tamto – ciężka próba! Oczywiście przywitałem się też ze wszystkimi dziećmi. Przywitanie radosne i bardzo przyjacielskie – bom dia tio (dzień dobry wujku) – słyszałem od każdego malucha. Była radość, ale szybko im się znudziłem – jak nowa zabawka. Oni tu mają wielu wolontariuszy, którzy w dodatku ciągle się zmieniają. Nie warto się przywiązywać i oni to wiedzą. Smutne, ale prawdziwe. W dodatku ten nowy nie bardzo szprecha w ich języku. Dopiero dużo później Tio zaczął się na poważnie z dziećmi bawić, naprawiać rowery i miał fajne pomysły – ooo wtedy to dopiero było... Ale to następna opowieść... Kolejny problem pojawił się przy próbie zapamiętania imion – wiele z nich słyszałem pierwszy raz w życiu i były mniej więcej tak charakterystyczne jak co dziesiąte bzyknięcie komara. Po wielu próbach i powtórzeniach te bzyknięcia nabrały jakiegoś znaczenia i dało się je rozróżnić spośród innych dziwnych dźwięków zwanych potocznie językiem portugalskim. Pierwsze rozmowy z dziećmi też przebiegały całkiem ciekawie i wyglądały mniej więcej tak: dziecko: Tio...(wujku) ja: Sim? (tak?) dziecko: Posso(mogę)$%($^%&(^&($^%&#@%@$#&%*^&*((%$#$%@#%%&*%^&$%&%^&&*^(%*$^%^&*&*^%&*%(%^&*(%&(%^???? ja: eeeeeeee??? W takiej chwili szybko szukało się wzrokiem kogoś kto się znał na tych hieroglifach i drogą urzędową przekazywało się sprawę bardziej kompetentnym. Zrozumienie dzieci było tym trudniejsze, że wiele z nich miało problem z mówieniem i często korzystało z porad speców od tych spraw. Rodowici Brazylijczycy częstokroć nie mogą tych dzieci zrozumieć, więc czułem się po części usprawiedliwiony. Z opresji wybawiło mnie dopiero pewne zdarzenie – otóż nagle wszyscy zgromadzili się przy głównej bramie i wniesiono „Piniatę”, czyli wielką, ręcznie zrobioną gwiazdę, a w zasadzie okrągłe pudełko z doczepionymi rogami. Piniata została zawieszona pod bramą i wszystkie dzieci kolejno do niej podchodziły. Każdemu dziecku zawiązywano oczy i wręczano miotłę, po czym dziecko starało się uderzyć jak najmocniej w Piniatę. Stał tam Eduardo, który za pomocą sznurka opuszczał i podnosił Piniatę, skutecznie utrudniając dzieciom zadanie, a całej reszcie dostarczając niezłej zabawy. Cóż może być bowiem bardziej zabawnego niż dziecko machające miotłą ze złością w pustą przestrzeń ;) W końcu Piniata dała za wygraną i się rozpadła, uwalniając ze swoich trzewi furę cukierków ku wielkiej uciesze gawiedzi. Ależ to była walka. „Władca Much” to przy tym bajka dla niemowląt, ale czego to się w końcu nie robi dla odrobiny słodyczy. I tak to się skończyła historia dumnej gwiazdy. Później impreza zamieniła się w swobodne rozmowy pomiędzy gośćmi. Oczywiście nie omieszkałem się w te rozmowy włączyć. Ludzie pytali skąd jestem, po co, dlaczego, jak i w ogóle o co mi w życiu chodzi. Odpowiadałem skrupulatnie do dziesiątego razu. Potem opowieść skracałem do możliwie małych rozmiarów, by móc się bardziej poświęcić zajadaniu smakołyków. Przerwał mi jednak Eduardo i rowerami pojechaliśmy do innego domu – Casa Heppenhaim, czyli domu dla starszych chłopców. Tego spotkania trochę się obawiałem. Kiedy wjeżdżaliśmy, akurat grali w piłkę – kilkunastu chłopa, czarnoskórych z facjatami częstokroć takimi, że w nocy bez kija nie podchodź. Kilka dni później dopiero okazało się ja bardzo mylące było pierwsze wrażenie. I choć mojemu pobytowi w Brazylii często towarzyszy wspomnienie portretu pewnego pana, który popełnił w swoim życiu książkę na temat pochodzenia gatunków, to przyznam szczerze – zżyłem się z tymi facetami. Szczególnie z jednym – Joao Victorem, jako że okazał się kolegą po fachu jeśli chodzi o sztuczki magiczne. Godzinami wymienialiśmy się doświadczeniami, a nawet nakręciliśmy kilka filmów. Ale bawiłem się setnie ze wszystkimi urwisami. Skorzy do bójek, krzykliwi i często zachowujący się jak koguty, a jednocześnie bardzo pomocni, uprzejmi i niesamowicie troskliwi w stosunku do młodszych dzieci. Mieszanka trudna do przełknięcia naraz, ale z czasem nauczyłem się patrzeć na te zachowania nieco szerzej, wpasowując je w ogólnie panujący w Brazylii ideał (czyt: stereotyp) faceta – macho itp. CDN
Posted on: Tue, 26 Nov 2013 18:36:07 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015