ciąg dalszy. Nie oszukiwali. Oni po prostu naprawdę nie - TopicsExpress



          

ciąg dalszy. Nie oszukiwali. Oni po prostu naprawdę nie przyjmowali faktów do wiadomości. Tak jak wielu ludzi nie jest w stanie przyjąć do wiadomości, że Michnik niekoniecznie stanowi wzór wszelakich cnót. Rydzyk nie mógłby istnieć bez Michnika, bo to Michnik sprawił, że pojawiła się rzesza ludzi, wierzących katolików starej daty, która w swoim kraju poczuła się odsuwaną na bok, pozbawioną głosu, prześladowaną i obrażaną na każdym kroku większością. Ale i dla Michnika Rydzyk jest najwspanialszym prezentem od losu, wrogiem, o jakim mógł tylko marzyć. Jeden i drugi są sobie niezbędni, jeden i drugi nawzajem potrzebują siebie do utrzymywania swych wyznawców w stałym poczuciu zagrożenia – nie jest przypadkiem, że w roczniku „Gazety Wyborczej” 2005 znalazło się ponad 400 traktujących o Radiu Maryja bądź jego założycielu tekstów, co oznacza około 1,3 takiego tekstu dziennie -a z drugiej strony, że o „polskojęzycznej” „Wyborczej” i jej naczelnym „od lat plującym jadem na wszystko co polskie i katolickie” gada się w politycznych audycjach toruńskiej rozgłośni w kółko i na okrągło. Rydzyk był odpowiedzią, jaką znalazł na Michnika wciąż spychany do kąta, pouczany i atakowany „Ciemnogród”, i nie ma się co dziwić, że tak łatwo udało się obu prorokom zamienić polską debatę publiczną w wojnę pomiędzy dwiema twierdzami, dwoma okopami Świętej Trójcy, z których każdy czuje się oblężony. Powstanie i okrzepnięcie Radia Maryja było, będę się przy tym upierał, triumfem michnikowszczyzny, bo zyskała ona wygodnego dla siebie wroga. A zarazem Rydzyk samym swym istnieniem postawił w arcytrudnej sytuacji tych, którzy starali się w Polsce budować normalny obóz konserwatywny, w typie amerykańskich republikanów czy brytyjskich torysów. Skrajna opozycyjność Radia Maryja działała na jego korzyść – jeśli Michnik wygłaszał nad grobem Miłosza przemowę, w której zaprzęgał go do „wtórnej roboty” w wojnie z kołtunerią i fundamentalizmem, to Rydzyk walił z grubej rury, że ten Miłosz to zdrajca, wróg Polski i jeszcze na dodatek grafoman. Jeśli „Gazeta Wyborcza” chwaliła Owsiaka, to dla symetrii „Nasz Dziennik” robił z niego deprawatora i dilera narkotyków. Jeśli w świecie mediów „polskojęzycznych” dobrze się mówiło o popularnych powieściach Joanne K. Rowling, to w mediach „szczeropolskich” Harry Potter przedstawiany był jako przebiegła satanistyczna propaganda. Wszystko, co tam jest czarne, tu musi być białe, i odwrotnie. Wykluczenie jest bronią, którą trzeba stosować ostrożnie. Wiele z tego, co mieściło się w przekazie Radia Maryja, może nawet większość, gdyby padło w normalnym publicznym dyskursie, nie mogłoby się obronić. Wykluczone z niego zyskało nimb męczeństwa. Stało się czymś, co cenzurują, czego zabraniają głośno mówić, a zatem czymś, z czym najwyraźniej dyskutować nie są w stanie. Wpychając przeciwnika do getta, zarazem wzmocniła michnikowszczyzna jego siły. Czarno-biały schemat jest wyrazisty, i do pracownika umysłowego, i do chłopa przemawia znacznie mocniej niż próby wyważania niuansów. Podzielenie się w nim rolami przez Michnika i Rydzyka przypieczętowało klęskę łudzi, którzy chcieli walczyć z michnikowszczyzna o duszę polskiego inteligenta. Bo przecież i „Tygodnik Solidarność”, i „Czas”, i krakowska „Arka”, później przemianowana na „Arcana”, i „Gazeta Polska” Wierzbickiego, i wcześniej „Nowy Świat” – wszystkie te ośrodki starały się walczyć z Michnikiem, zwracając się do tej samej elity, tego samego salonu. Ale próbując tego, stawały na przegranej pozycji, bo pod propagandową nawałą od pierwszej chwili musiały bezustannie się tłumaczyć, wyjaśniać, prostować, przekonywać -nie, nie jesteśmy tacy, jakimi nas Michnik maluje, nie jesteśmy obskurantami ani antysemitami, nie, nie jesteśmy kołtunami, nie chcemy Polski odciąć od Europy, nie, nie jesteśmy faszystami ani katolickimi fundamentalistami. Mamy uczciwe racje w sporze o Polskę, posłuchajcie nas… A zarażona michnikowszczyzna inteligencja słuchać nie chciała. Sukces odniósł dopiero Rydzyk, bo on wziął ludzi, których Michnik wziąć nie mógł i powiedział im – nie lękajcie się być tacy, jacy jesteście. Nie dajcie się wpędzać w kompleksy, nie tłumaczcie się. Plujcie na Michnika, jak on pluje na was, bo to załgany trockista i bezbożnik, a my jesteśmy prawdziwymi Polakami, katolikami i patriotami. To chwyciło. Dlatego Kaczyński, który w którymś momencie odsądzał Rydzyka od czci i wiary jako ruskiego agenta, a wieloma jego prelegentami zwyczajnie się brzydził, musiał dla politycznego sukcesu pojechać do Torunia z pielgrzymką i oznajmić publicznie, że się mylił, że ksiądz Rydzyk dokonał fantastycznej rzeczy, budząc Polaków z uśpienia, mobilizując ich dla Polski i tak dalej. Familia – Konfederacja. W polskiej szopce wszystko wróciło na swoje miejsca. Powtórzę, to był wielki sukces Michnika. Największy jego sukces. I dodam: zbyt wielki. Bo ustawiając cały publiczny dyskurs w taki sposób, Adam Michnik nie zauważył jednego: że zdejmując z postkomunistów całe odium podłości, jakich się dopuścili, i kreując tak wygodną dla nich opozycję pomiędzy nowoczesnym Polakiem-Europejczykiem z jednej, a zapyziałym Polakiem-katolikiem z drugiej strony, sam staje się zupełnie niepotrzebny i odbiera rację istnienia swojemu obozowi. * * * W rozmowach z działaczami, którzy organizowali w peerelu opozycyjne działania, często zadawałem pytanie: w jaki sposób udawało im się pozyskiwać do pracy w podziemiu ludzi, co sprawiało, że za nimi szli. Pytałem o to, między innymi, organizatora sierpniowego strajku w stoczni, Bogdana Borusewicza. Przecież stoczniowcy to była w peerelu, pod względem płac i warunków życia, robotnicza arystokracja. Dlaczego mimo to włączali się do działalności WZZ-ów? Borusewicz odpowiedział prosto – choć nie pamiętam, czy użył tego słowa – że z patriotyzmu i wiary. Ludzie pamiętali Grudzień 70, pamiętali Katyń i Armię Krajową, i chcieli walczyć o wolną Polskę. Ludzie chodzili do kościoła, cieszyli się z Papieża – Polaka, i chcieli, żeby katolicyzm przestano szykanować, żeby Msza Święta mogła być nadawana w telewizji. Żądanie podwyżek, lepszego zaopatrzenia sklepów, przyśpieszenia budowy mieszkań miały oczywiście znaczenie, gdyby nie one, pewnie nie udałoby się poderwać do strajku tak licznych. Ale nie one były najważniejsze. Natomiast społeczeństwa otwartego, upodmiotowienia, nawet władzy rad robotniczych – tego nie żądał nikt, to były intelektualne igraszki bardzo wąskiego środowiska antypezetpeerowskich „odstępców w wierze”, bo to dokładnie znaczy słowo „dysydent”. To samo mówił mi każdy z ludzi, którzy za peerelu podjęli się beznadziejnej z pozoru pracy u podstaw, organizując struktury podziemne wśród robotników, wciągając ich do kolportażu wydawnictw i samokształcenia. Jakkolwiek komu te słowa brzmią – Bóg i Ojczyzna, to był powód zaangażowania większości z tych, którzy się angażowali. Niektórym te słowa – Bóg i Ojczyzna – brzmią pięknie, niektórych śmieszą. W niektórych budzą podejrzliwość. Środowisko, które formowało Adama Michnika, i które on sam formował, to ten trzeci przypadek. „Byłem wychowany tak, że jak coś mówił episkopat katolicki, to musi to być reakcyjne, nacjonalistyczne, wredne i szowinistyczne” – wyznaje Michnik w rozmowie z Cohn-Benditem, dodając, że później czuł się z powodu tego zaślepienia winny. W tym samym wywiadzie opowiada: „To było bardzo paradoksalne, ale należałem do komunistów w latach sześćdziesiątych (…) Uważałem, że komunista to taki człowiek, który jak widzi zło, to ma mówić o nim prawdę. To ja mówiłem prawdę. W normalnych polskich domach taki rodzaj edukacji był niemożliwy. W normalnych polskich domach mówiono dzieciom, że tu jest sowiecka okupacja, i że na każde ich nieostrożne słowo czeka szpicel. W związku z tym mają być ostrożne i te dzieci się bały, bo wiedziały, czego mają się bać. A ja nie wiedziałem, że mam się bać. Ja byłem odważny”. W publicystyce Michnika jest wiele dowodów przezwyciężenia dziecięcego antyklerykalizmu i zafascynowania komunizmem. Z drugiej strony, jest w niej wiele dowodów żywotności środowiskowych urazów. Polityczny działacz, który w cytowanym fragmencie sam mówi o sobie, że był odważny (i potwierdzają tę jego odwagę liczne świadectwa współuczestników podziemnej działalności), jako publicysta bezustannie wyznaje, że się boi. Boi się czarnosecinnego potencjału polskiego społeczeństwa, boi się antykomunistycznej retoryki, boi się sądzenia zwyciężonych zbrodniarzy przez zwycięzców… Odmieniany na wszystkie sposoby lęk jest jednym ze słów-kluczy Michnikowej publicystyki, cokolwiek jest w niej postulowane, w argumentacji pojawia się wyznanie lęku przed piekłem nacjonalizmu, fundamentalizmu i fanatyzmu. Oczywiście, to przede wszystkim skuteczny chwyt retoryczny. Ale czy tylko? Myślę, że nie tylko. Lęk przed Polakiem-katolikiem, przed czarnosecinnym potencjałem, przed, mówiąc krótko, polskim społeczeństwem, z którego czuje się on w jakiś sposób wyobcowany, jest istotną częścią osobowości Michnika. A gdzie fobia, tam i podejrzliwość. Michnik znał doskonale, od podszewki, ruch „Solidarności”, i nie mógł nie wpłynąć na niego fakt, że w momencie rozkwitu tego ruchu został praktycznie na marginesie. W podziemiu, w działaniach małych grup, jego zdyscyplinowane środowisko, kierujące się wspólnym, jasno określonym celem, podzielające jeden sposób myślenia, wygrywało. W warunkach autentycznej rewolucji, jaką był posierpniowy karnawał – traciło znaczenie. Było odtrącane przez żywioł płynący na fali patriotycznego i religijnego uniesienia. Dokąd płynący? Antysemicka reakcja na zgłoszenie podczas zjazdu „Solidarności” deklaracji podziękowania Komitetowi Obrony Robotników, do dziś nie wiadomo, na ile płynąca z autentycznej żydofobii niektórych delegatów, a na ile zorganizowana przez ubecką agenturę, dawała tu do myślenia. Problem przeprowadzenia Polski z totalitaryzmu do Europy i niewpadnięcia przy tym w otchłań nacjonalizmu był więc dla Michnika i jego współpracowników, w oczywisty sposób, problemem utrzymania narodowego żywiołu pod kontrolą światłej elity. Rozwiązanie tego problemu, jak tu się starałem udowodnić, widział Michnik w zdezawuowaniu potencjalnych przywódców owego żywiołu, potencjalnych jego sojuszników, oraz jego haseł. Z jednej strony, drogą do „Polski otwartej, tolerancyjnej, europejskiej” było zohydzenie w oczach opiniotwórczej elity, a za jej pośrednictwem, całego społeczeństwa, wzorców, nazwijmy to tak nieprecyzyjnie, patriotyczno-katolickich, z drugiej – wylansowanie wzorców konkurencyjnych. Tylko że był w tym jeden haczyk, który Michnik przegapił. Jeśli, mówiąc najkrócej, uznajemy, że komunizm nie był złem – to i walkę z nim musimy przestać uważać za upoważniającą do szczególnej chwały. Zdejmując z Kiszczaka i Jaruzelskiego winę, jednocześnie odebrał Michnik sobie, Komitetowi Obrony Robotników i całej w ogóle antykomunistycznej opozycji, zasługi. A przecież prawo swojego środowiska do zajmowania w wolnej Polsce szczególnej pozycji wywiódł był właśnie z tych zasług. Innymi słowy: dezawuując antykomunizm oraz jego najpowszechniejszą, patriotyczno-katolicką motywację, skutecznie zdezawuował też Michnik samego siebie i swoje środowisko. Skoro wygląda to wszystko tak, jak mówi Michnik, to nie ma żadnego powodu, by obrony przed „jaskiniowym antykomunizmem” szukać u antykomunistów „niejaskiniowych”. Skoro tak było i tak jest, że nam zagraża katolicki kołtun i endek, to najlepszą obronę przed nimi znajdziemy nie u tych, którzy niegdyś razem z owym kołtunem i endekiem podgryzali peerel, ale u tych, którzy stanowią ich najbardziej wyrazistą antytezę – u postkomunistów. Tym bardziej, skoro postkomuniści to pragmatycy, skoro są nie tylko europejscy i nowocześni, ale też sprawni, świetnie wykształceni, fachowi i skuteczni. A Unia Demokratyczna, później zwana Unią Wolności – to ludzie niewątpliwie godni szacunku, ale przeraźliwie niepraktyczni, wiecznie dzielący włos na czworo, niepotrafiący podejmować decyzji. To samo, co sprzyjało skuteczności michnikowszczyzny w urabianiu opinii – jej swoiste rozmamłanie, rozmycie, owa ani lewicowość ani prawicowość, wieczne zasiewanie wątpliwości – zarazem obezwładniło pozostające pod jej przemożnym wpływem środowisko polityczne. Jako partia żywiąca ambicję pomieszczenia w sobie i socjalistów, i konserwatystów, i liberałów, Unia w prawie każdej sprawie „pięknie się różniła” i nic nie mogła zrobić, bo jedna frakcja blokowała drugą. Co więcej, nie mając wspólnoty ideowej ani programowej, siłą rzeczy eksponowała Unia swe jedyne spoiwo – poczucie wyższości. Ukształtowało to jej wizerunek jako partii przemądrzałych zarozumialców przemawiających zawsze nieznośnie mentorskim tonem. Najbardziej zagorzały zwolennik musiał w końcu mieć tego wyżej uszu. Słowem – kto dał się „Gazecie Wyborczej” przekonać trochę, głosował na Unię Demokratyczną, ale ten, kto dał się jej przekonać całkowicie, wybierał SLD. Partię „pragmatyków” i ludzi skutecznych. Geremkowi i Kuroniowi niski pokłon, ale głos Kwaśniewskiemu i Millerowi. Był to wybór oczywisty, logiczny, narzucający się. Jak Michnik mógł tego nie zauważyć? Powiem szczerze: nie umiem tego wyjaśnić inaczej, niż pychą. Tylko ona może człowieka inteligentnego do tego stopnia pozbawić rozumu i kontaktu z rzeczywistością. Były bohater podziemia niewątpliwie miał skłonność do pychy, podobnie jak i inne drobne przywary, zaświadczone we wspomnieniach jego towarzyszy z podziemia – na przykład wielką słabość do brylowania, bycia na świeczniku, obracania się wśród sławnych i wielkich tego świata. Jeśli ktoś zastanawiał się, jak do Michnika podejść, jak go dla swoich celów pozyskać -a wydaje mi się oczywiste, że komunistyczni generałowie się nad tym zastanawiali, bo takie osobowościowe analizy stanowiły w bezpiece rutynę – nie mógł nie uznać tych cech Michnika za najbardziej obiecujące. Ileż tam się musiało polać wazeliny, wie tylko nasz bohater i jego przyjaciele „z drugiej strony historycznego podziału”. Pewnie więcej niż wódki. Adam, jak my cię nie docenialiśmy, jaki ty jesteś mądry, jaki szlachetny, noblistom równy, słuchaj, powiedz nam, poradź nam, ty się na wszystkim tak dobrze znasz… Ach, wspaniale powiedziane, no, naprawdę, co za głowa… Z kilku źródeł, niezależnych od siebie, słyszałem, że Adam Michnik zupełnie na poważnie uważa za swoją osobistą, historyczną zasługę fakt, że Kwaśniewski, Miller i pomniejsi postkomuniści nie poszli w kierunku nacjonalizmu ani powrotu pod skrzydła Moskwy, ale ku Unii Europejskiej i NATO. Że to on tak na nich wpłynął, dzięki swoim osobistym kontaktom, dzięki umoralniającym tyradom, jakie im wygłaszał i jakich słuchali ze skupioną uwagą (pewnie, by za jego plecami śmiać się w kułak, ale tego nie wiedział). Jeśli Michnik naprawdę tak sądzi – a wierzę ludziom, w obecności których to mówił – i jeśli nie rozumie, jakie realne, namacalne i przeliczalne na walutę interesy skłaniały przywódców lewicy do takiego wyboru, tylko przypisuje sobie rangę słuchanego przez Millera czy Kwaśniewskiego autorytetu, to trudno o bardziej jaskrawy dowód, że kompletnie stracił kontakt z rzeczywistością i przeszedł do świata urojeń. Świata, z którego wybudzony został boleśnie dopiero za sprawą ludzi, którzy w znanych całej Polsce prasowych relacjach doczekali się miana „Grupy Trzymającej Władzę”. Prawica skłócona, rozbita i ośmieszona, „Solidarność” skompromitowana nieudolnymi rządami AWS, Kościół przerażony wybuchem antyklerykalizmu i zepchnięty do defensywy, władza nad państwem i nad państwowymi mediami trzymana mocno przez przyjaciół z lewicy, konkurencji w mediach żadnej, ot, parę prawicowych gazetek balansujących na krawędzi bankructwa, w tym, po upadku „Życia”, żadnego dziennika, obóz narodowo–katolicki zamknięty w radiomaryjnym getcie moherowych babć, co tydzień nowe zaszczyty, nagrody i tytuły honorowe, skrzętnie odnotowywane na drugiej stronie jego gazety. W świecie kultury, w środowiskach twórczych, na uniwersytetach michnikowszczyzna króluje niepodzielnie – nikt nie próbuje rewidować schematów odziedziczonych po peerelu, nikt nie przywraca pamięci, dajmy na to, pisarzom skazanym wtedy na zapomnienie, nie rewiduje utartych stereotypów, nie ośmiela się pisać historii najnowszej. Michnikowszczyzna poprzez klakę i nagrody rządzi hierarchiami w literaturze, w kulturze, zawsze ważnej dla niej w stopniu niewiele mniejszym niż media. Nawet Instytut Pamięci Narodowej, kierowany przez kompromisowego, akceptowalnego dla lewicy kandydata, którego przymioty charakteru zyskują mu u dziennikarzy i u podwładnych przezwisko „Galareta”, wydaje się spacyfikowany i chwilowo niegroźny. Mając tyle powodów do triumfu, redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” może u progu XXI wieku machnąć ręką na drobne niepowodzenie, jakim była marginalizacja jego własnego obozu politycznego. Tym bardziej, że choć do Platformy Obywatelskiej jest mu dalej, niż do Unii Wolności, podobnie, jak do tej ostatniej było mu dalej niż do Unii Demokratycznej – wciąż nie są to partie zdolne wystąpić przeciwko niemu. Blisko mu za to do ludzi sprawujących prawdziwą, realną władzę. Aleksander Kwaśniewski nieodmiennie słucha go z wielką atencją i okazuje szacunek – z racji częstych wizyt w Belwederze i rewizyt Kwaśniewskiego w Alei Przyjaciół przyjęło się w SLD nazywać Michnika „wiceprezydentem”. Wiele wskazuje, że sam Michnik czuje się kimś więcej, niż „wice” – czuje się mentorem prezydenta i jego przewodnikiem na trudnej drodze transformacji już nie tyle ustrojowej, co cywilizacyjnej. Leszka Millera i Włodzimierza Cimoszewicza również. W tej sielance odzywa się tylko jeden zgrzyt: samozwańczy sekretarz Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, Włodzimierz Czarzasty (bratanek tego mędrca, którego za swą wyborczą wunderwaffe uznał przed laty Jaruzelski), sekuje spółkę „Agora” i blokuje jej ekspansję w mediach elektronicznych. Odwleka przyznanie radiu Tok FM obiecanych mu z dawna częstotliwości, mogących uczynić tę rozgłośnię przedsięwzięciem opłacalnym (nadając w kilku miastach bez prawa rozszczepienia pasm reklamowych, radio skazane jest na wieczny deficyt -ani to medium lokalne, ani krajowe, media-planerzy, choćby chcieli, nie mogą umieścić go w swoich budżetach), a po tym, jak Radio Zet po śmierci Andrzeja Wojciechowskiego wyłamało się z walki o wychowanie lepszego Polaka i poszło w czystą komercję, właśnie Tok FM ma się stać głównym głosem Sił Światłości urabiających elity. Tymczasem Rada, a konkretnie Czarzasty, zaczyna stawiać zgoła bezczelne żądania, także personalne. Trudno sądzić, żeby redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” nie interweniował w tej sprawie u swoich przyjaciół. Nic jednak pewnego o tym nie wiemy. Można się domyślać, że jest uspokajany i zapewniany, iż wszystkie sprawy ureguluje nowa, przygotowywana przez SLD ustawa. Na razie rząd Millera toczy walkę o przejęcie kontroli nad dziennikiem „Rzeczpospolita”. Gdyby Michnik mocniej stąpał po ziemi, musiałby już wtedy poczuć się zaniepokojony – czerwona mafia, trzymając już łapę na wszystkim innym, najwyraźniej chce mieć także swoje media, wyemancypować się spod kurateli Oberautorytetu. Tymczasem „Gazeta Wyborcza” wręcz wspomaga Millera w walce z kontrolującym drugą co do znaczenia polską gazetę zagranicznym koncernem, zamieszczając pokrętny i słabo udokumentowany artykuł demaskujący rzekome przekręty finansowe jego przedstawicieli. W tym samym mniej więcej czasie, w ramach szykan, zdaniem opozycji obliczonych na zmiękczenie udziałowców „Presspubliki” i skłonienie ich do odsprzedania pakietu kontrolnego spółki, odnośne władze zatrzymują im paszporty. Ta publikacja będzie potem przedmiotem procesu wytoczonego „Gazecie” przez „Rzeczpospolitą” – procesu niezwykle przewlekłego, bo okaże się, że Adam Michnik przez prawie rok nie może odebrać sądowych pism, a spółka „Agora” nie ma z nim kontaktu (!). Cóż, Michnik w ogóle jest człowiekiem trudno uchwytnym, a w takich sprawach zwłaszcza – krótko przed wydaniem tej książki odmówił stawienia się na procesie, który sam wytoczył był Józefowi Darskiemu i „Gazecie Polskiej”, z powodu pobytu za granicą, a traf chciał, że tego samego dnia został przez reportera sfotografowany pod swoim warszawskim mieszkaniem. Pewne zasady są dla frajerów, a nie dla autorytetów moralnych. Wracając jednak do tematu wybudzania Michnika -projekt wspomnianej ustawy powstaje w bólach. Toczą się rozmowy między przedstawicielami „Agory” a rządem, ustalane są kolejne wersje. Niektóre są dla „Agory” korzystne i dają jej nadzieję na kupno ogólnopolskiej telewizji, inne nie. Waży się, które zostaną zrealizowane. W czasie, gdy się to waży, Lew Rywin, związany z lewicą producent filmowy, spotyka się z przedstawicielami spółki i proponuje dil – ustawa będzie brzmiała po myśli „Agory” i da jej możliwość wejścia w ogólnopolską telewizję, jeżeli spółka zapłaci 17,5 miliona dolarów. Co istotne, i co czyni wątpliwym ustalenia sądu, jakoby Rywin działał sam i z głupia frant, nie żąda on tych pieniędzy z góry – mają być wpłacone dopiero po przyjęciu ustawy przez Sejm. Wiedzą Państwo doskonale, co było dalej – menedżerowie „Agory” odsyłają Rywina do Michnika, Michnik nagrywa go na dwóch magnetofonach, i… I jeśli ktoś naiwny wierzy w oficjalną wersję wydarzeń – w to, że Michnik jest oburzony i wstrząśnięty tym, że tak bezczelna korupcja jest w kraju możliwa, to spodziewałby się, że zapis z tych taśm ukazuje się w „Gazecie Wyborczej” nazajutrz. Ale nic podobnego – nagrane w lipcu, ukażą się dopiero pod koniec grudnia. Na razie targi o ustawę trwają. Michnik o posiadanej taśmie informuje premiera Leszka Millera. Potem prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Obaj, teoretycznie, mają prawny obowiązek zawiadomić o popełnionym przestępstwie prokuraturę. Zresztą Michnik też ma taki obowiązek. Ale nikt prokuratury nie zawiadamia. Targi trwają. Przeciągają się… Kto ciekaw, niech sięgnie po raporty sejmowej komisji. Albo po książkę „Alfabet Rokity”, gdzie cały pierwszy rozdział to szczegółowe aż do znudzenia referowanie przez Rokitę, kto, kiedy, o której godzinie, z kim się spotyka, do kogo potem dzwoni, przez ile minut z nim rozmawia, do kogo potem udaje się albo oddzwania z kolei tamten, albo komu wysyła mejla, i jak się to ma do kolejnych zmian w przygotowywanym projekcie ustawy. Rywin do Jakubowskiej, Jakubowska do Czarzastego, Czarzasty do Kwiatkowskiego, Kwiatkowski… Oszczędzę Państwu tych szczegółów. Członek komisji śledczej Jan Rokita (podobnie zresztą, jak i jego kolega z komisji, Zbigniew Ziobro) wyciąga z tego wniosek, że i przed, i po nagraniu pomiędzy „Agorą” a rządem, przy udziale Michnika, toczy się gra o kształt ustawy, a taśma z Rywinem jest w tej grze argumentem. Według wersji samego Michnika, półroczne opóźnienie publikacji wynikło z dwóch przyczyn: po pierwsze – „Gazeta” nie chciała zaszkodzić polskiej akcesji do Unii Europejskiej i czekała z odpaleniem afery aż się ten historyczny akt dokona, po drugie – prowadziła dziennikarskie śledztwo mające ustalić, kto Rywina do Michnika przysłał. Pierwszy argument trudno zweryfikować, można co najwyżej podać w wątpliwość – co niniejszym czynię -czy informacja o aferze istotnie mogłaby jakoś polskiemu wejściu do Unii zaszkodzić. Ja śmiem wątpić, Europa też niejedną aferę u siebie miała i jakoś się przez to nie rozpadła. Natomiast argument drugi dla każdego dziennikarza jest po prostu śmieszny. Żaden dziennikarz „Gazety Wyborczej” nie zainteresował się w tym czasie podstawowymi sprawami, od których takie śledztwo należałoby rozpocząć. Inne gazety, gdy wreszcie sprawa stała się jawna, w kilka dni ustaliły więcej, niż owo rzekome śledztwo trwające jakoby pół roku (!) i godne jedynie włożenia go między bajki. Co więcej, w trakcie tego „śledztwa” Michnik zaczyna robić coś przedziwnego – na prawo i lewo opowiada w sytuacjach towarzyskich o posiadanej taśmie. W pewnym momencie w Towarzystwie wiedza o tym, że Rywin przyszedł żądać od „Agory” łapówy, a Michnik go nagrał, stała się tajemnicą poliszynela. Co mówi nam wszystko o tworze państwowym zwanym „III Rzeczpospolitą”, ta tajemnica poliszynela nie przeniknęła do mediów. Po długim czasie ukazała się jakaś mętna notka w humorystycznej rubryce „Wprost”, z której niewtajemniczeni nie mogli zrozumieć, o co w ogóle chodzi. Znana dziennikarka „Polityki” Janina Paradowska zadała pytanie o ową głośną w Towarzystwie taśmę jednemu z lewicowych szefów państwowej nawy, uzyskała – nie wiem nawet jaką – odpowiedź, po czym „Polityka” wyrzuciła z druku i to pytanie, i odpowiedź, na osobistą telefoniczną interwencję Michnika. „Dysponentem tematu był Michnik”, wyjaśniła to potem publicznie Paradowska. Doprawdy, rozczulające. Spróbujcie to sobie Państwo wyobrazić w jakimś cywilizowanym państwie: oto, okazuje się, jest afera najgrubszego kalibru, okazuje się, że parlament i rząd handlują ustawami, i wszyscy o tym wiedzą, ale nikt nie pisze! Nikt nie pyta! Bo „dysponentem tematu” jest redaktor jednej z gazet, który na własny użytek trzyma tego „niusa” pod kocem i używa go do swojej prywatnej rozgrywki z przedstawicielami władzy?! Oto kwintesencja michnikowszczyzny – wszyscy wiedzą, ale sprawy nie ma. Tak jak nie było „komisji Michnika”, jak nie było raportu w sprawie zbrodni MSW, jak nikt nie odważył się nawet zapytać Kwaśniewskiego, co robił jego ojciec przed rokiem 1957, bo pojawiła się uporczywie powtarzana plotka, że był funkcjonariuszem zbrodniczego stalinowskiego Urzędu Bezpieczeństwa, jednym z tysięcy owych stalinowskich zbrodniarzy, których po roku 1956 objęto programem zmiany nazwisk i życiorysów. Nie ma już cenzury, nie ma już wydziału prasy KC PZPR, ale pewne fakty są z mediów wycięte równie skutecznie, jakby te instytucje wciąż istniały. Jeśli aż dotąd nie przekonałem Państwa, że był sens napisać tę książkę przeciwko zgniliźnie III Rzeczpospolitej i przeciwko michnikowszczyźnie, która ją spowodowała – to oto, wydaje mi się, argument ostateczny. Już po ujawnieniu przez „Wyborczą” afery Michnik zgodził się udzielić wywiadu „Gazecie Polskiej” (zażądał, aby był przy tym jego podwładny z drugim magnetofonem). W tym wywiadzie jasno i kategorycznie stwierdził, że o nagraniu Rywina nie rozmawiał w ciągu tego półrocza z prezydentem Kwaśniewskim. Wkrótce potem prace komisji udowodniły niezbicie, że owszem, rozmawiał. Rzadki wypadek, żeby Michnik dał się nakryć na prostym, by nie rzec prymitywnym, kłamstwie. Trudno przede wszystkim zrozumieć, po co właściwie się do niego posunął – przecież rozmowa z prezydentem to nic karalnego. Czemu poszedł bez sensu w zaparte, narażając się na kompromitację? Trudno nie zauważyć, że zachował się równie niemądrze, jak sam Kwaśniewski w sprawie Ałganowa, kiedy to spokojnie mógł rzec: owszem, widywałem się z nim, musiałem, bo przecież byłem członkiem rządu, a on oficjalnym przedstawicielem ZSSR w naszym kraju, więc co za sprawa? – a tymczasem głupio zaprzeczał, dając się nakryć na kłamstwie i skompromitować. Nie wiem, czy dziś jeszcze czyta się w szkole „Szatana z siódmej klasy”. Jeśli ktoś ma tę lekturę za sobą, to pewnie przypomni sobie opowieść o arabskim mędrcu, który wykrył złodzieja, każąc wszystkim podejrzanym dotykać po ciemku ubłoconego boku swej oślicy. Złodziej nie wiedział, o co chodzi, ale na wszelki wypadek postanowił oślicy nie dotykać, tylko zamarkować, jako jedyny miał więc czyste ręce i po tym go mędrzec rozpoznał. Być może Michnik na tej samej zasadzie wyparł się kontaktów z Kwaśniewskim na wszelki wypadek, żeby nie padły następne pytania: a co mu pan powiedział, a co na to prezydent – pytania, które byłyby naprawdę kłopotliwe? Czy nie zadziałał przypadkiem mechanizm „na złodzieju czapka gore”? Bo ustalenia sejmowej komisji pozwalają postawić następującą hipotezę: że przyjaciele Adama Michnika, których zwykł on uważać za swoich uczniów, po prostu zrobili go w konia. Gdy ich postraszył taśmą, obiecali -dobra, niech to zostanie między nami, załatwimy sprawę. Tylko wiesz, jeszcze parę dni. Jeszcze chwilę. I tak upłynęło parę miesięcy. Michnik, chcąc wzmocnić presję, zaczął o taśmie rozgadywać, oni nadal nic. Aż wreszcie musieli mu powiedzieć: Adam, teraz, jak minęło pół roku, to sobie możesz wsadzić tę taśmę w buty, będziesz wyższy. Przecież jak ją teraz ujawnisz, to jesteś skończony. Wszyscy się zorientują, że wszedłeś z nami w ten szemrany interes, że kombinowałeś tak samo jak i Rywin, i koniec z twoim autorytetem, twoją reputacją i moralnym zadęciem. Wracaj na swoje miejsce w szeregu i nie podskakuj, bo wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Jakie mam dowody, że tak było? Żadnych. To tylko dedukcja. Jedyne logiczne wyjaśnienie takiego a nie innego przebiegu wydarzeń. Jeśli ktoś potrafi je wyjaśnić w inny sposób, tak, żeby wszystkie znane przesłanki trzymały się kupy, słucham uprzejmie. Mimo wszystko Michnik zdecydował się taśmę z półrocznym opóźnieniem ujawnić. Może, jak już pisałem, powodowała nim desperacja – Miller z Kwaśniewskim pokazali mu boleśnie, że po upadku Unii Wolności jego pozycja wynika tylko i wyłącznie z ich, prezydenta i premiera, kaprysu, że skończyła się jego władza nad mediami, że rządzą nie żadne „autorytety moralne”, ale ci, którzy mają kasę i układy. Może ta szarża, czyli odpalenie afery Rywina, miała odwrócić nieuchronny bieg wydarzeń? Ale – może odpowiedzią znowu jest słowo „pycha”? Adam Michnik, jak można sądzić po jego zachowaniu, zupełnie nie przewidział, jakie będą skutki opublikowania taśm Rywina. Sądził, że je opublikuje, oznajmi: w tej sprawie winni są Czarzasty, Jakubowska i kto tam jeszcze, natomiast Miller i Kwaśniewski są niewinni -i wszyscy postąpią zgodnie z jego oczekiwaniami. Przecież jest największym autorytetem w tym kraju! Przez jakiś czas jeszcze tego właśnie próbował, z wielką pewnością siebie dyktując, co kto powinien o sprawie myśleć. Ale od czasu, gdy nikt nie śmiał go pytać, czego szukał w archiwach MSW, coś się jednak zmieniło. Powstała sejmowa komisja, Michnik został wezwany do złożenia zeznań, i choć zachowywał się na tej komisji, delikatnie mówiąc, dziwnie, to odmawiając zeznań, to pouczając śledczych – jego interpretacja wydarzeń została zignorowana. Jak się to skończyło, Państwo wiedzą. Michnik, do którego chyba wreszcie dotarło, że żył w świecie urojeń, zamilkł, znikł z kraju i ze swojej gazety, gdzie od czasu do czasu pojawia się najwyżej jakiś jego tekst o literaturze albo historii, a postkomunistyczna lewica rozsypała się jak domek z kart. Po pierwszej sejmowej komisji przyszły następne, Miller i Kwaśniewski stali się równie nieaktualni, jak ich mentor, a w odwleczonych wyborach parlamentarnych 70 procent głosów zdobyły łącznie Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość, dwie partie postsolidarnościowe, zgodnie głoszące, że trzeba skończyć ze skorumpowanym, przegniłym państwem wytargowanym przez nomenklaturę od Wałęsy i Familii przy Okrągłym Stole, i zbudować Polskę nową, prawdziwą – IV Rzeczpospolitą. Co z tym poparciem wyborców obie wspomniane partie zrobiły, to już osobna historia. Historia, w której michnikowszczyzna wciąż istnieje, wciąż równie irytująca i rozzuchwalona, ale istnieje już na zupełnie innych prawach, jako jedna z wielu stron w publicznej debacie. A to znaczy, że wszystko, co dalej, to temat na inną rozmowę. * * * Podobno mam skrzywienie na punkcie ekonomii. Tak twierdzą i przyjaciele, i krytycy. Niech będzie, że mam. Więc spójrzmy na koniec na aktywa i pasywa Adama Michnika właśnie z ekonomicznego punktu widzenia. Bez wątpienia, miał on ogromny kapitał – kapitał swej popularności i zaufania, kapitał zasług dla Polski, kapitał podziwu, jaki budził. Wielki kapitał, porównywalny może jedynie z Wałęsą i Kuroniem. Kapitał się inwestuje. Dobrze ulokowany, przyrasta i przysparza zysków. Źle ulokowany – marnuje się i przepada. Adam Michnik swój kapitał zainwestował w rehabilitowanie komunizmu, w Jaruzelskiego, Kiszczaka, Kwaśniewskiego, Cimoszewicza, w zakłamywanie pojęć, w nazywanie draństwa odpowiedzialnością, a podłości szlachetnym kompromisem. Jeśli ktoś lokuje swój kapitał tak źle, to go po prostu traci. I bankrutuje. Adam Michnik przez kilkanaście lat uparcie inwestował w złe przedsięwzięcia, i w końcu wszystko przeputał. Stracił zasługi, zaufanie, dobre imię, i na końcu -twarz. Zbankrutował. Po prostu. I tyle.
Posted on: Thu, 05 Sep 2013 21:28:31 +0000

Trending Topics



s L. Quarles
Three amazing herbs for a clear and healthy complexion
Just heard about a new network VERY similar to Facebook however

Recently Viewed Topics




© 2015