(2008-08-10) Zdzisław Bernacki BAŚŃ STOŁU DĘBOWEGO - TopicsExpress



          

(2008-08-10) Zdzisław Bernacki BAŚŃ STOŁU DĘBOWEGO Jadzi - na pamiątkę szczęśliwych dni odkryć, zdumień i wzruszeń ( I ) P r o l o g Jestem stół stary. Mogę przysiąc: mam z pięćset lat, albo i z tysiąc – lecz niezachwianie niczym mocarz trwam na mych nóg stanowczych klocach, wciąż z nieugiętych dech swych dumny wszak nie zużyto ich na trumny! Zbyt stary, ciężki i za duży, niefunkcjonalny już by służyć, wypełniam sobą strychu ciemnię, gdzie czas pustoszy, a chrząszcz żre mnie. Nieraz doskwiera mi ta jawa, żmudna i brudna, nieciekawa – ale mam na zgryzoty radę: podróż do wspomnień – przez szufladę... Nachyl no uszka do staruszka! Niech Cię prowadzi baśni dróżka – za góry, lasy, rzeki, doły, w zamierzchły świat – w daleki Wołyń... ......................................................... ( II ) K n i e j a Pierwej niż stołem byłem drzewem – tak bardzo dawno już, że nie wiem, co było jawą, a co snem, lecz – była sobie knieja... – wiem! Tam rosłem coraz rozłożyściej – z korzeni w pień, w konary, w liście... a czas stulecie za stuleciem gnał niczym wiatr po bożym świecie – opowiem przeto po kolei: – Drzewiej omszały dąb stał w kniei, wielki jak góra aż pod słońce – i sechł, bo miał lat dwa tysiące, więc grom za gromem pierś mu porył, aż skonał z ran śmiertelnie chory... Lecz nim go czasu młyn starł w proszek – z żołędzi, co je ptak dęboszek skrzętnie pochował po polanie, wzeszło ...dębowe zmartwychwstanie! Gdy więc minęła sroga zima, żołędnej braci mej drużyna na świat wyjrzała z ziemi wiosną i wolą życia jęła rosnąć, żyjąc zaś – z dnia na dzień poznawać piękno natury i jej prawa. Upływał sobie rok za rokiem, a ja w dąbrowie nad potokiem współrosłem z braćmi, aż konary splotły się nam jak druhów bary, pnie grubły, a korzeni kłąb ziemi kamienną przerósł głąb. Odtąd od szczytu aż po korzeń za schron służyłem bożych stworzeń: tych świat, tych dom, tych przystań tylko w ich dziejach, co w mych – były chwilką... Zwany drzew królem – byłem sługą całą pobytu w kniei długość; ochotna zaś gotowość służby, że jest wolnością – rzekł to któżby? Majestatycznie rozłożyście garnąłem ptactwa rój pod liście; zaszczycał mnie sam król ich, orzeł – dal mi przynosząc i przestworze. Płochliwe sarny i jelenie także się mym rzeźwiły cieniem. Żubry czesały sierść o korę, borsuk w korzeniach mościł norę, dzięcioł w pniu dziuplę kuł uparcie, a pszczoły sposobiły barcie, skąd niedźwiedź na słodycze łasy wydzierał miodu pełne plastry. Wilk mi się zwierzał, żalił puchacz - bom ich usłużny druh i słuchacz. A las przez istnień pokolenia trwał wciąż ten sam i wciąż się zmieniał – i tak upływał czas bezludny zmiennych pór roku rytmem żmudnym. ( III ) P u s t e l n i a Znów przyszły parne letnie noce , gdy las pod nieba gwiezdnym kocem śni mgły zaczarowanej smugi w pląsie świetlików w lustrze strugi... Razu jednego – nie zapomnę! Oto już słowik drzew koronę, perlistym trelem poprzetykał; rój gwiazd gasł w niebie i w strumyku; w pajęczej sieci tęcza rosy... Budzą się barwy, wonie, głosy... Plusk ryb, kumkanie żabich czered i ...popłoch skrzydeł przez oczeret! Ze świtem w ostęp nasz dziewiczy wszedł cicho Przybysz tajemniczy... Stąpał uważnie i powoli , jakby się wsłuchać chciał do woli w umykających snów odgłosy, szukając śladów ich wśród rosy. Nie, nie był zjawą – w bieli chociaż, z lipowym kwieciem w białych włosach... Zmęczenie widać było po nim : wspierał się kijem w jednej dłoni, drugą przy piersi w rąb koszuli pisklątko spadłe z gniazda tulił. Wtem się zatrzymał przy strumieniu, pisklę w zacisznym ukrył cieniu, ku rannej zorzy twarz obrócił, ukląkł – i cichą pieśń zanucił... W milczenie zapadł wokół las, głos ludzki słysząc pierwszy raz. Umilkł, wstał, podszedł do potoku, zdjął z ramion sakwę, spojrzał wokół, garść wody podał spiekłym ustom, siadł – i o głaz oparty, usnął... – Kimże jest owa nowa postać? Odejdzie wnet, czy zechce zostać? Patrzy las oczu wraz tysiącem na twarz, po której wczesne słońce światłocieniami drga i pląsa; przygląda się las, słucha, wącha... Nagle: czerń chmur... – grzmot! – i ulewa! Szumny wiatr targa mokre drzewa... Przybysz się zrywa i co prędzej kryje w borsuczy dół – pod dębem. W liściach zanurza się jak w puchach i na zmoknięte pisklę chucha... A deszcz się ciągnie do wieczora. Las milczy w gniazdach, dziuplach, norach... Z tej nocy głosy dwa pamiętam – dwu serc: człowieka i pisklęcia. Po głuchej nocy rześki ranek budzi stworzenia rozespane. Wnet ruch i gwar jak co dzień w lesie: ten gna, ten grzebie, ów coś niesie... Brzęk, świst, plusk, tupot, pomruk, szelest... Wtem – z chaszczy się wyłania jeleń. Nozdrzami chłonie woń ciekawą – a człowiek zbliża doń dłoń z trawą... Przez chwilę tkwią znieruchomiali – po czym, jakby się dobrze znali: ten skubie trawę – a ów lekko kark jego głaszcze drugą ręką... Jak kiedy zwierz, co kres starości czując, ostatnie leże mości – przybysz pod dębu baldachimem wzniósł szałas, by mieć schron na zimę i wiodąc żywot pustelnika, w bezmiar tajemnic mężnie wnikał. Znikał – ale powracał zawsze, a razem z nim to małe ptaszę, z którego wyrósł mądry kos, rozumiejący ludzki głos. Wnet knieja w różnorakiej mowie zgodnie Przybysza ,,Bratem’’ zowie, bo dobroć niesie wszystkim wszędzie: leczy złamane drzew gałęzie, zranione nogi, skrzydła chore, rozciętą ostrzem mrozu korę; a zaspy, bagna, wyrwy skryte – przyczyny nieszczęść pospolite – od groźnych skutków zabezpiecza człowiecza myśl, praca i piecza. Brat szedł przez życie dobrze czyniąc, zaś knieja, stając się świątynią, codzienną wieść o Bożej Chwale z ust jego echem niosła dalej. Czy śpiewał więc, czy grał na fletni, wtórzył mu dębów chór stuletnich, a gdy uczucie w dźwięk ubierał, zewsząd ptaszęcy ród go wspierał, w symfonie przemieniając pieśni, jakich las nie znał ani nie śnił. Kim dawniej był – to tajemnica... Może ją w księgi skrył stronnicach, kiedy tylekroć sięgał po nią, by szybkie znaki kreślić dłonią – lecz nikt jej nigdy nie zobaczył, a treść jej jeden Bóg znać raczy. Żył bo nasz Brat w kniei lat kilka – aż serca jego pieśń umilkła... W chatce swej we śnie na mech upadł nieżyw. Zwierz żaden nie tknął trupa zwolna więc sechł i nikł, aż szkielet poprzerastało leśne ziele, a spadłych liści złote brzemię zbutwiały szałas skryło w ziemię z księgą o tajemniczej treści, jak zaginiony skarb – bez wieści. A dzień po dniu i rok po roku tonął w przeszłości głuchym mroku, skąd tylko pamięć ssie wspomnienie niczym korzenie pożywienie. W naszej dąbrowie starszej o wiek już zapomniano, co to człowiek; dawno pomarły te zwierzęta, co Brata mogłyby pamiętać i pieśni jego mogły umieć dosłyszeć w wiatru wiecznym szumie. Aż dnia pewnego w leśnej ciszy rozległ się gwar nowych przybyszy... Tak, to głos ludzki – ale inny: Brata łagodny był, niewinny – tych ton złowrogo brzmiał i hardo, aż ptaki płoszył z gniazd z pogardą. Zamarł las w trwodze, gdy zobaczył sylwetki koni i rębaczy... – Co ma być, będzie! Taki los... – I wnet poczułem pierwszy cios, i drugi, setny i tysięczny, i ból co wszystek listek męczy... Ząb śmierci gryzł mój pień z mozołem, aż się zachwiałem – i runąłem. A za mną braci moich szereg poległ spod piły pod siekierę. Nas, których orkan nie powalił – zmógł kęsek stali w rękach drwali. ( IV ) W d a l Oto więc suną pnie-kaleki nurtem strumienia w stronę rzeki, skąd powrozami powiązane, woda poniesie je w nieznane. – Nie płaczcie bracia, że zły los nasz i marny kres!... Nadejdzie wiosna! Z żołędzi naszych, da Bóg, wiosną – jak niegdyś my – dębczaki wzrosną... Lecz dokąd niosą nurty wody nas – wczoraj drzewa, dzisiaj kłody, a jutro ...? – Cyt! Cóż to za dźwięk jest? Ptak to li owad gra tak pięknie, aż z gwiazd błyszczących z głębi rzeki czar promienieje lat dalekich? – To wszak... muzyka Pustelnika! To flisak młody dmie z patyka melodię, co ból zmienia w radość i utęsknieniu czyni zadość: ...Szumimy znów dąbrową dawną, płynąc w nieznane rzeką spławną... same gwiazdy w górze świecą – wszechświat ten sam – ta sama wieczność... Cóż płynąc, mogą widzieć kłody? Dal niebios, brzegów lej, głąb wody... Cóż to za świat jest bracia moi, co gna, a chwili nie postoi? I cóż tu po nas w świecie takim? O, gdybyż skrzydła mieć – być ptakiem!... Wtem rzekę jakaś ściana grodzi, skąd ludzkich głosów gwar dochodzi, a przed nią od pni ściętych tłoczno – i nie wie nikt, co z nami poczną... Był to targ drzewny w jakimś mieście. Na sprzedaż pni spławiono z dwieście; mych braci nie wiem jaka dola – mnie zaś wytrawny kupił stolarz. Cztery pokrewne żubrom woły sunęły wóz żelaznokoły, co trzeszcząc dźwigał lat mych brzemię; obok, trzymając lejców rzemień, szczędząc sił wolich, dreptał pieszo nabywca mój, kulawy nieco. Wnet pod warsztatu ległem dachem; przedziwnym tchnęło tam zapachem: lasów z dawn dawna niepamiętnych, czasów zamarłych w pnie zaklętych, trocin, drzazg, sęków, złamków kory, wiórów wyrwanych z pni, pni – z boru... Przedziwne treści pomieszanie jak chory sen – jak obłąkanie... Konałem, pokonany olbrzym, żałosny i bezwolny obrzyn – i nawet nic już nie bolało, gdy piła wpiła się w me ciało... I przeleżałem ze dwa roki, aż z desek wyschły wszystkie soki. Moje korzenie i konary w dalekiej kniei cicho marły... Lecz śmierć, co drzewo w drewno zmienia, rwie życia nić – lecz nie istnienia! Przeistoczony w deski ciałem – wciąż dębem być nie przestawałem. Trudził się stolarz przez rok cały, aż stół wyciosał okazały do niego tuzin krzeseł jeszcze, a z pozostałych drewna resztek – za otrzymane łaski boże – wdzięczną kapliczkę na rozdroże. Potem nas zdobił, cyzelował, lepką miksturą wysmarował i schnąć zostawił. A co zmierzchu jeszcze oczami głaskał z wierzchu, po czym tak wgłąb się zapatrywał, jak gdyby słojów treść odkrywał i zasłuchany w rytm pór roku czuł wieczność, przyczajoną w mroku... Aż raz w warsztatu niskich progach zawitał okoliczny bogacz. A była zima. W cztery sanie przybył po meble obiecane; po tuzin krzeseł i po stół – i uwiózł nas w dal śnieżnych pól. ( V ) D w ó r A oto brama i dziedziniec, i dwór obrosły dzikim winem. Na ganku służba i dzieciaki ciekawi: cóż to za stół taki? Dźwiga mnie tuzin ramion męskich. – Jaki ogromny! Jaki ciężki! I tak w kompanii druhów-krzeseł zająłem najważniejsze miejsce w środku jadalni na parterze. Śniadanie i obiad i wieczerzę o stałych jadło się godzinach, gdy więc zasiadła już rodzina, znak krzyża kreślił ojciec stary: „Dzięki Ci Stwórco, za te dary” – mówiąc i : „Niech nam sił przysporzą przyjąć za swoją wolę Bożą”. A ten codzienny prosty pacierz wciąż przypominał mi o Bracie: gdy kładł garść jagód na mchu miękkim i jeść zaczynał – od podzięki... Znów poznawałem ludzkie życie: woń, oddech, dotyk, głos, serc bicie, gustów, zwyczajów i praw ład... Jakże odmienił mi się świat! Cóż robi stół? – Stół stale stoi. Kiedy potrzeba – karmi, poi, czym dom bogaty i co wola. I taka to już stola dola. Choć służy zwłaszcza za podstawę, na której ustawiają strawę – co jest ciekawe samo przez się – stół inną rolę pełni jeszcze: jest domu spójnią i ostoją rodziny, zgody weń rękojmią. Bo zawsze miejsce jest przy stole i na radości, i na bole; dla domownika i przybysza – wsparcie, spoczynek, strawy misa. Czy kiedy pilna dobra rada, czy ot! – odpocząć siąść, pogadać – nie masz nad stół lepszego miejsca, zwłaszcza gdy wkrąg usłużne krzesła, co losu brzemię niosą godnie, by swój, czy gość – spoczął wygodnie. Trwał mój stateczny byt stołowy długich lat szereg w domu owym, gdziem cztery rodu pokolenia wychował. Błogie te wspomnienia mają moc pomnażania dobra – ...jak chwila uwieczniona w obraz Boga-Człowieka, gdy u stołu siedzi z tuzinem Apostołów i błogosławi chleb i wino, przepowiadając, że ma zginąć, by grób się zbawczą stał retortą – a zdrada skrada się z kohortą... – – – – – – – – – – – – A czas nadchodził niespokojny: Kraj się sposobił na czyn zbrojny. Wici od dworu szły do dworu – Ojczyzny zew wszak rzecz honoru! Mężczyźni poszli do powstania... polegli – kurier powiadamiał... A mściwy wróg, mijając wieś czynił rabunek, gwałty, rzeź... Jakiż dać odpór dla hałastry mógł starzec i z nim trzy niewiasty? Huf śmierci, zżąwszy żniwo srogie, złupił dwór – i podłożył ogień... Zgorzałbym ani chybi, gdyby z nieba z odsieczą deszcz nie przybył. Lało noc całą aż do świtu. Przez dach spalony, z dziur sufitu ciecz czarna z półzwęglonych drew kapała w świeżo skrzepłą krew... Porannej zorzy mdła poświata koszmaru znaczy kres – czy świata? Wszak ani ptak zaśpiewa z bliska, przejęty grozą rumowiska... Stoję, zdumiony jak ofiara, którą odeszła cudem kara – ułaskawiony jak skazaniec, wpatrzony w stryczka z cieniem taniec... Tyle lat dach mnie krył przed deszczem – a deszcz... ocalił mnie! Więc jeszcze nie koniec losów moich może... lecz komuż służyć – w martwym dworze? ...Aż oto kroki... i postacie trzy w progu stają, szepcząc pacierz: woźnica, kowal oraz pleban – przyszli, co martwe wziąć, pogrzebać.. – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – O, jakże ciężko dwór oniemiał! – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – Niechaj Im lekka będzie ziemia! – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – Przez zgliszcza puste czas popłynął, mijały lata. Dom ruiną, a ogród plątwą stał się chaszczy. Mówiono, że to Dwór jest Straszny – i powtarzały okolice, że duchy wodzą swe źrenice w czeluściach okien i po murach – a to kot czaił się na szczura; widziano dym, blask świec i cień... – to zaś był złodziej, co spał w dzień, a nocą łupy swe rachował i do szuflady pod klucz chował... Zarośli postęp zamknął dostęp w opustoszały, głuchy ostęp. Zostałem całkiem sam, bo złodziej krzesła pospalał był o chłodzie... Aż wymknął raz – i już nie wrócił; może rzemiosło złe porzucił, lub został na nim przyłapany, a może zbiegł przestrachem gnany; dość, że nie cieszył więcej ócz swym skarbem – zabrał tylko klucz... ( VI ) U p r o g u n i e b a Nieużyteczne moje trwanie jak noc skończyło się – zaraniem. Oto z zarośli jakaś postać do ruin stara się przedostać, a za nią inne rąbią chodnik, gdzie bruk był, nim go porósł młodnik – i wkrótce cała ta gromada dwór opuszczony pilnie bada. Czegóż tu chce ta ekspedycja? Jakaż to wiedzie ją ambicja? To lud co z pobożności słynie – chce zburzyć dwór, by wznieść świątynię. A cóż ze stołem – czas pokaże... ........................................... I tak to stałem się ołtarzem, a Krzyża Męki Pańskiej miano wezwaniu tej świątyni dano. Tu pewien szczegół dodać muszę, aby uwadze nam nie uszedł: w otwartej po niemałych trudach szufladzie mej ...odkryto cuda! Postanowiono tedy zgodnie, by zagospodarować godnie klejnoty dawnej elegancji – jako tworzywo dla monstrancji. Stanąłem więc w kościelnej nawie, za mną dwuszereg długich ławek, nad wejściem balkon z organami, wielki krucyfiks zaś przed nami – wkomponowany w tło witraża, co scenę z Biblii wyobrażał: w oddali ludzi tłum, a bliżej rybacka łódka z masztu krzyżem, z której o wiosło wsparty Jezus przemawia do tych, co na brzegu... Wiatr igra kosmykami włosów... Gołąb zlatuje hen, z niebiosów... Najpierwszy promyk brzasku sięgał pulpitu, gdzie spoczywa Księga – jak gdy wiatr listków ledwo trąca – a kościół jak zaklęta koncha, w której śpi tajń bezkresnej dali, brzmiał. A gdy świtu żar rozpalił barwy szkieł zgasłych, widać było jak Pan naucza, czym jest miłość? ... Jak woda żywa, co z gór spływa, a choć ją czerpiesz– nie ubywa... Jak radujący oczy kwiatek – skromny, lecz hojny aromatem... A zasłuchane twarze w tłumie milczą w zachwycie i zadumie. Wiatr cichnie, iskrzy toń jeziora – łódź zdaje się przybliżać coraz... Wtem się odzywa dzwon donośny i najprawdziwszy tłum bezgłośny zalewa coraz szczelniej ławy, niezwykłej wyczekując sprawy... Cóż ich w to miejsce tu przywiodło? Wiara, że Bóg przychylny modłom, próśb słucha, trud pobłogosławia, cnotę nagradza, dusze zbawia... Oto wychodzi ksiądz z zakrystii, sprawować dzieło Eucharystii, a Chrystus przez kapłańskie dłonie w misterium zmienia ceremonię, z miłością ofiarując siebie z ciałem i krwią – w winie i chlebie. Lud na kapłana postać zważa: klęka, powstaje i powtarza – z książki, z pamięci, z głębi serca, na głos lub szeptem, w myślach, w pieśniach – pochwały, prośby i podzięki, ozdobne w uroczyste dźwięki... Czy byli przez to bliżej Boga – we wzniosłych ukrytego słowach, wśród natchnień, westchnień i uniesień, wśród Ewangelii, wśród Podniesień, w hymnach, litaniach i w komunii? Któż wie... A łzy na rzęsach u nich – czy więcej znaczą, niż skra rosy, złowiona z gwiazd u kresu nocy w drżącą siateczkę pajęczyny? Którejż ważniejsze są przyczyny? A i ja w ciszy świętej niszy – czy byłem odtąd Niebu bliższy, niż ongiś rosnąc w kniei dębem – dopókim stół, nie wiedzieć będę... Ale bo któż się nie czuł bliższy Bogu, gdy palce organisty, biegnąc jak tropem nut zapisem, strzelistą napełniały ciszę wzniosłą muzyką organową Mistrzów, po których ani słowo nie pozostało, tylko nuty, widziane gryzmołami póty, nim ad maiorem Dei gloriam Muzyk w dźwięk zmieni myśl Autora. Mowa muzyki nie opisze, lecz pośród wspomnień mych wciąż słyszę zgodnych piszczałek trel perłowy i basów wtór – jakby z dąbrowy, z gęstwiny dzikiej kniei którejś, śpiew ptaków brzmiał rozległym chórem; a z jeszcze dalszych głębin boru bas żubra i niedźwiedzia pomruk... A ja – półsennie się kołysząc – szumię i marzę... W górze błyszczą trzy gwiazdy... Zgasły już... – To tylko świece... Mistrz skończył grać przed chwilką... Zszedł... Klucz zazgrzytał. Noc się zbliża. Pająk tka sieć w ramionach krzyża; głuchy na świętość łowca skrzętny – na Mękę Pańską obojętny i Śmierć odartą z dostojeństwa z miłości Boga do szaleństwa... ( VII ) P i e k ł o I Czas pędził jak spłoszony jeleń: za nim – biel szczęk; przed nim – łąk zieleń; w nim – lód przestrachu i krwi wrzątek wyrwany z rany na początek... Na koniec – zapatrzone w trawę na śmierć otwarte oczy łzawe... Oto ościenny kraj wszczął wojnę i parł na wschód swe hufce zbrojne. Żelazne ptaki, całym stadem przelatujące, pluły jadem w każdego, kto się bał i nie bał, a gromów grad siekł ogniem z nieba ziemię, aż się w posadach trzęsła i grzmiał złowrogo zew zwycięstwa. Z naprzeciw – odzew – w innej mowie... Wczoraj wrogowie – dzisiaj w zmowie, którą by zdobyć świat zawarli; oto Kraj Pól na wpół rozdarli i jęli grabić go i niszczyć, do zdjęć pozując na tle zgliszczy. Lud przed ołtarze niósł błaganie: „Ojczyznę wolną wróć nam, Panie!” Wróg wschodni więc: „Narodzie ciemny!” wołał – „Twych modłów trud daremny! Bóg – mitem, wolność twa – chaosem! Nowy porządek tobie niosę; Starych praw jarzmo pora zwalić... Niech żyje Pokój! Wódz!! Socjalizm!!! Naprzód, Synowie Rewolucji! Idziemy znieść klasowy ucisk – z mocy Historii – w imię Jutra ! Kto nie jest z nami – ten jest wróg nasz!” Wkrótce aresztowano księdza. Żołnierz bosego go popędzał kolbą po plecach przygarbionych. Dalszy los jego – niewiadomy. „Uderz w pasterza, a rozproszą się stada” – święte księgi głoszą. Skoro więc lud nieustępliwie w kościele modlił się żarliwie i przed ołtarzem bez kapłana wznosił litanie przy organach – zabrano także organistę jako kontrrewolucjonistę. Potem zwalono z wieży szczytu krzyż – po czym drzwi na krzyż zabito. – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – Jak ślimak czas – ni pełzł, ni ustał w świątyni niczym muszla pusta, szydząc z patrzących w ścian skorupę: „Boga szukacie? Już jest trupem!” Wtem rozgorzała wrzawa krwawa: wróg z lewa zdradził wroga z prawa; Złamany Krzyż Czerwoną Gwiazdę tarł, prąc na wschód pancerną jazdę i faszyzm – władzę czystej rasy Nadludzi – głosił po wsze czasy. ( VIII ) P i e ś ń o c z e r w o n e j n o c y Mówią, że gdzie dwóch bitwę wznieci, tam swe korzyści ziści... – trzeci. .................................................... .................................................... W plemieniu bratnim i tubylczym rozległ się oto ów zew wilczy, co psy zgłodniałe łączy w stada, by gnać ofiarę – i dopadać – i stokroć kąsać – i, choć żywa, szarpać i strzępy zeń wyrywać... Lecz wilk zabija tylko z głodu – czemuż zaś naród do narodu nienawiść żywi tak okrutną? gdzież jej początek jest, jej źródło zatrute okrucieństwa jadem, który najpotworniejszym gadem czyni człowieka, niszcząc godność, wrażliwość, czułość i łagodność – i tak narodu serce psuje, że z uczuć jedną wściekłość czuje i za nic ma już człowieczeństwo – i nie ma granic okrucieństwo... ................................................. ................................................. Nie widać gwiazd zza chmur kurzawy, Mars tylko łypie okiem krwawym. Horda z trójzębu znakiem w godle ku śpiącej wsi podpełza podle – jak smok stułby zaklęty w sotnię – by palić i ciąć w pień stokrotnie, niczym chwast wrosły w żyzną ziemię, znienawidzone bratnie plemię. Wnet płomień pierwszą chatę liże i parska niczym źrebię chyże, co w ognia mgnieniu koniem wzrasta... rży.......................................... ......Czas Apokalipsy nastał!!! ................................................ Sny jak ćmy fruną raz ostatni ku światłu – w toń czerwonej matni... ....................................................... Noc pęka krzykiem obudzonych z krainy snów – złowionych w szpony krwi głodnej bestii, co kły sroży trójzębów i święconych noży... .................................................. Już w ogniu drugi dom i trzeci! Matka w ramiona garnąc dzieci, Półnaga, biegnie kryć się w zboże... Ojciec chce walczyć, lecz nie może – z widłami w piersi w ogniu tonie... Psy wyją... Bydło rycząc, płonie... ...................................................... Już czwarty dom drży w smoczych szponach i jak koń z ran płaczący kona – a z dymnych trzewi się wyłania jak anioł dziewczę – i jak łania zanurza w mroku gąszcz – i wpada w sieci plugawych objęć gada... .................................................... O, lżej śmierć ponieść w ognia paszczy, niż goniąc ciemność – bo los straszny gotuje zbiegom smok sturęki, zadając tak potworne męki, że pieśń słów nie ma dla wymowy, ma tylko ciszę... – – – ...albo skowyt! ....................................................... Aż oto młodzież z dalszych domostw, pędząc z odsieczą, niesie pomoc: serią kul kosi napastników, wymusza odwrót, rani kilku... Płoszą się zbiry z miejsca zbrodni, nikną za kręgiem chat-pochodni, by lizać rany swe pod lasem – lecz wrócą wnet... A wieś tymczasem zbiera swych rannych i zabitych... Ktoś zrywa łańcuch z wrót świątnicy: – Ranni, kobiety z dziećmi, starcy – tutaj się schronią; miejsca starczy... Niechaj się modlą przed ołtarzem – mężczyźni zaś niech pełnią straże... ............................................. Rankiem nastąpił drugi atak; zastawszy pustkę w niemych chatach napastnik ku świątyni kroczy... Wtem pierścień śmierci go otoczy! – To partyzanci, leśni chłopcy, trochę rodzimych, trochę obcych; mają broń – i potrafią strzelać!... ............................................ Marny był los nieprzyjaciela: rzężąc, plwał serc posoką wściekłą, aż dusze ściekły zeń precz w piekło. Trupy ich ochotników paru zabrało wozem w Czarci Parów... ...................................................... Gdzież jest triumfu blask na czołach zwycięzców?..................................... ................... – Wchodzą do kościoła, modlą się w ciszy... – aż Dowódca powiada: – „Żal mi was zasmucać... Wkrąg śmierć, ból, rany, wioski płoną; wojna się ciągnie w nieskończoność... Dziś każdy z nas jest jej żołnierzem! Mam rozkaz: – Ludność niech się zbierze w dogodnym miejscu danej strony i stworzy fort samoobrony...” ............................................ Zmierzch w opuszczonej wiosce nastał. Wiatr kościelnymi drzwiami szastał, ktoś ich nie domknął. Krwi kałuże, zgubione, porastały kurzem; pies niczyj wąchał je i lizał. Pająk w swą sieć na krzyżu nizał różaniec z ciszy......................... .............................. Potem zbójcy trzej chyłkiem Imię Świętej Trójcy po trzykroć kreśląc weszli, ale widząc, że pusto, poszli dalej. I tylko pojedyncze strzały złowróżbną ciszę przeszywały jak wilgi krzyk przed grzmotem... ....................................... Potem – na wzór atmosferycznych potęg, co nie chcą minąć się uparcie, aż krzesa ogień dwu wód zwarcie – za ścianą lasu, niedaleko, istne się rozpętało piekło! To dwa mocarstwa militarne, dwie srogie wzajem wrogie armie, gotowe zepchnąć glob z orbity – byleby z wrogiem – lecz zabitym! ..................................................... ..................................................... A górą, która z gromkim „urraaa!” znak gwiazdy maże krwią po murach... ............................................................ ............................................................ ( IX ) P i e k ł o II Front przeszedł, ale maruderzy błądzili w lasach. Dwaj na wieży kościoła skryli się tuż z rana... Wnet na dół ich sprowadził – granat. Dzwon rozerwany na kawałki, uleciał... jak spłoszone ptaki... Runął dach z wieżą... Strop drewniany zmiażdżył organy... Pękły ściany... Krzyż – padł wprost na mój blat... – a szkiełka witraża, niczym barwna mgiełka, prysły... Na ocalałych drzwiach zakwitł czerwonej gwiazdy kwiat. Było po wojnie. Nikt nie wracał. Oto przetrwałem koniec świata – ja, stół, na którym los w ofierze złożył krzyż, sufit, dach i wieżę w kościelnych ruin prostokącie. Wiatr miast organów, miast świec słońce – oto świątyni mej egzekwie; podzwonne, pożegnalne requiem... Upływa czas i wszystko zmienia, póki trwa wszechświat, a w nim ziemia. Nade mną niebo znów otwarte, słońce, obłoki dziwokształtne... Ach, gdybyż jeszcze móc korzenie zatopić w wonną, żyzną ziemię i ssać jej życiodajne soki, a konarami – wzbić w obłoki, w świetliścielazurową topiel, w iście niebiańską liści kąpiel! O, niechaj w proch mnie stoczy robak i zmyje dżdży jesiennych woda, bo już nie będę tym, czym byłem! Niech ziemia wchłonie moją siłę i atom za atomem rozda! Niech mnie zabierze stąd przyroda! Inaczej stało się, bo oto łasi na spodziewane złoto, jak kruk nad trupem jęli krążyć łatwego łupu amatorzy. Widać nie uszło to uwadze czynników sprawujących władzę: wysłali sługi swe w mundurach; ci jęli grzebać, kopać, szturać, drwiąc, że szukają Pana Boga; że ta urwana lewa noga – to pewnie Jego; że już po Nim... Cóż, tchórz – więc zgubił ją; że gonić za nim nie warto... – lecz zabiorą ten stół, przed którym lud z pokorą – lud głupi, ciemny, zabobonny – na klęczkach skomląc, bił pokłony... I tak się stało. I już wkrótce mknę autem poprzez pola puste ku następnemu przeznaczeniu. Z pól wpadam w las; nurkując w cieniu, napawam się zielenią swojską... Samochód warczy, drzemie wojsko, a drzewa – piękne i bezradne, patrząc, pytają: dokąd jadę?... – „Siostry i bracia, bądźcie zdrowi!” – wołam – lecz jest to krzyk niemowy... ( X ) P i e k ł o III Znów pola, pola. Wtem wyrasta kamienny las jakiegoś miasta. Żelazną bramą w wielkim murze auto się wtacza na podwórze i staje przed ponurym gmachem – z kratami w oknach, z drzwiami z blachy... Dźwigają mnie w sieć korytarzy pełnych pełniących wartę straży, zbrojnych i czujnych; na ich czapkach czerwony pas i złota gwiazdka... – To tutaj... Z uchylonych drzwi dobiega przeraźliwy krzyk – a po nim odgłos głuchych ciosów... – Jęk... – Cisza... Potem kilka osób wchodzi i drzwi zamyka głośno. Po chwili – mnie do środka wnoszą... Oto podłużna, ciemna sala, bez okna. Światło ktoś zapala. Skórzany fotel, obok szafa, nic więcej. W końcu izby – klatka, w niej leży pokrwawiony człowiek; ma sine plamy wokół powiek, spuchniętą twarz, odzież podartą – naturę wszakże dość upartą, by milczeć mimo i na przekór, ucząc się prawdy o człowieku... .................................................. Tak oto ołtarz – stanął w piekle, gdzie sam czart pięścią w blat tłukł wściekle i niczym pająk w sieci krat, w głowę ofiary sączył jad... Za lampki ostrym snopem światła siedział ON – nowej wiary kapłan – niegodny sługa złego prawa, gdzie „człowiek” to jedynie „sprawa” – i czyszcząc gładź na rewolwerze, sprawiał ofiarę po ofierze: po stokroć – imię i nazwisko... życiorys... – i od nowa wszystko... I ani dnia tam, ani nocy – tylko przez mrok bicz światła w oczy... .............................................................. O, losie! Gdzieżbym trafił gorzej? Nie wiem, czy to wyroki boże, czy raczej sprawka iście diabla: Kaina grzech zmywać krwią Abla – i mienić karygodną zbrodnią wierność, szlachetność, prawość, godność, zaś grabież prawem zwać, strach zgodą, fałsz prawdą, a ucisk swobodą... .................................................... .................................................... A czas z przestrzeni oberwany, wtłoczony w głuche, ślepe ściany i w akt upiornych bredni tomy – zdawał się martwy, nieruchomy... – bo mrok pochłonął cały świat, tylko: ofiara – i jej kat! ............................................................... ............................................................... ( – Czyżby to snów koszmarnych zamęt, nie piekło?... Lecz skąd mam tę plamę, jaką ciecz ciemną z kałamarza czerpiąc, dłoń gubi nieuważna? ................................................. .................................................) ( XI ) E p i l o g Jestem stół stary. Mogę przysiąc: mam z pięćset lat, albo i z tysiąc... Mieszkam na zapomnianym strychu, gdzie kornik toczy mnie po cichu. Zbyt stary, mogę tylko służyć pnączom pajęczyn ciężkich z kurzu... Czekam więc dnia, gdy ktoś mnie zniesie – wpierw jak ów drwal w zamierzchłym lesie rąbiąc – mój blat, szufladę, nogi, by zimą sycić nimi ogień, przy którym dzieci swe ogrzeje, opowiadając stare dzieje... Tymczasem, gdy brzask strych przenika, a w dali milknie trel słowika – wspominam sobie po kolei: Wpierw dąb omszały stał wśród kniei, wielki jak góra... --- K o n i e c. [Strona główna] [Czytaj całą sekcję] « powrót Start :: Archiwa :: Wsparcie :: Linki :: Kontakt :: Pomniki brakujące :: Wyszperane Wszelkie prawa zastrzeżone © 2013 designed by NSF.pl powered by GeopardCMS
Posted on: Sun, 24 Nov 2013 20:31:00 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015