Makiawelizm i realizm W czym pomogą wszystkie umowy - TopicsExpress



          

Makiawelizm i realizm W czym pomogą wszystkie umowy międzynarodowe i apele do narodów, aby oddały swoją suwerenność międzynarodowemu porządkowi w imię wyższego interesu, jeśli rządzi nimi przekonanie, że umów należy dotrzymywać tak długo, jak wydają się one korzystne? Że życie państw rządzi się swoimi prawami, które leżą poza kategoriami dobra i zła? Że polityka porusza się tylko wokół pojęć wroga i przyjaciela, przez co podlega innej moralności jak tej obowiązującej pojedynczych ludzi między sobą? Że sacro egoismo narodu usprawiedliwia kłamstwo, niedotrzymywanie umów i przemoc? To jest właśnie to przekonanie, które ma się na myśli, kiedy mówi się o makiawelizmie, jakkolwiek nie jest to miejsce, aby wyczerpująco opisać kwestię tego, czy przypadkiem nie czynimy niezasłużonego uszczerbku na sławie wielkiemu Florentczykowi. Cztery stulecia krytyki nadały temu określeniu tak bardzo złą reputację, że tylko przeciwnicy się jeszcze nim posługują, podczas gdy jego zwolennicy wynajdują sobie co rusz nowe nazwy. Polityka siły, raison d’etre, Realpolitik – te wyrażenia nie muszą zawierać w swojej treści makiawelizmu w formie najbardziej absolutnej czy brutalnej, ale i w swoich rozcieńczonych roztworach nie zatracają ostrej esencji. Nawet wtedy, gdy makiawelistyczna nauka zostaje nam przedstawiona w formie naukowego pozytywizmu i próbuje się nam udowodnić, że działania państw zdeterminowane są przez obiektywne czynniki – historyczne „stałe”, geograficzne „linie mocy” albo ekonomiczne „prawa”, nie można ona nas zmylić. Także z tej geograficznej romantyki przy atlasie, noszącej nazwę „geopolityki”, czy z tej historycznej tkwiącej przy średniowiecznych kronikach, unosi się aromat makiawelizmu, zmieszanej z perfumami naukowego pozytywizmu. Europa nie byłaby kostnicą i nie stałaby się dymiącą ruiną, gdyby te nauki nie zdołały zdobyć rządu dusz w ciągu ostatniego stulecia (tekst napisany w 1945 – przyp. tłum) i nie zainspirowałaby polityki zagranicznej swoim brakiem hamulców. Historia marszu tego nowoczesnego makiawelizmu jest jeszcze otwarta. Nie można ona być tutaj przedstawiona. Parę jednak rzeczy zasługuje na powiedzenie. Gdy te kataklizmy, które owa nauka o podwójnej moralności ściągnęła, leżą dzisiaj jak na dłoni, nie ma już wątpliwości, że żaden jakkolwiek niewykoncypowany porządek międzynarodowy nie będzie możliwy w przyszłości, dopóki nie usunie się tego duchowo–moralnego zamętu, którego wywołała. Jak żadne ludzkie obcowanie nie jest możliwe, kiedy kłamstwo, przemoc i łamanie umów stają się codziennymi maksymami, tak takowa polityka, która przez nie niszczy zaufanie między rządami, czyni daremne każde międzynarodowe porozumienie i przez to niechybnie kończy się wojną. Prawo międzynarodowe zostaje zastąpione „prawem dżungli”. Makiawelizm ma wspólne z każdym rodzajem cynizmu to, że jest nam wykładany z miną politowania i wyższości, jak nad naiwnymi dziećmi, którzy jeszcze nie wiedzą, co rozgrywa się za kulisami, kiedy ta wyższość jest w zasadzie niedojrzałością i powierzchownością. Gdy mówi się o Realpolitik, chce się nam dać do zrozumienia, że my, którzy uważany ją za katastrofalną, zamykamy oczy na rzeczywistość. Nie rozpoznaje się przy tym skrywającego się za makiawelizmem wisielczego humoru, który odkrywają nie tyle straszliwe wydarzenia, które spowodował, ale który odkrywa jego irrealizm, ignorujący decydującą rzeczywistość sił moralnych. Także to mają wspólnego zarówno przedstawiciele tej nauki ze wszystkimi cynicznymi deiluzjonistami, że uważają wszystkich mężów stanu, którzy objawiają się jako jej przeciwnicy za obłudników, którzy dążą tylko do tego by innych zwieść na manowce. Już okoliczność, że relacja polityki do moralności należy do najstarszych problemów kultury ludzkości, daje nam zagadnienie pełne trudności, które należałoby tutaj objaśnić. Tym bardziej niezbędne jest, abyśmy się w nim nie zgubili, tylko uwypuklili w najistotniejszych punktach. Po pierwsze należałoby powiedzieć, że współczesny makiawelizm nie może się powoływać na to, że poleca tylko praktykę, która jest tak stara jak historia państw w ogóle. Naturalnie spotykamy się z makiawelizmem jako praktyką na przełomie niemal całej historii, ale że tę praktykę się poleca, jest czymś nowym. Kłamstwo, przemoc i łamanie umów zawsze miały miejsce w historii, ale potrzeba aby uzmysłowić sobie, jak wielką czyni to różnicę czy zachodzi to jednorazowo przy ogólnym uznaniu zasad moralnych, które się łamie, czy też z pełną premedytacją. Dopiero wtedy kiedy ze sporadycznej praktyki czyni się filozofię, przykłada się siekierę do korzeni każdej międzynarodowej wspólnoty i to jest nowe w ostatnim stuleciu (zapewne autor ma na myśli okres od wojen wywołanych przez Prusy na drodze do zjednoczenia Niemiec do I. połowy XX w. – przyp. tłum.). Wypadałoby też dodać, że nawet wtedy, kiedy makiawelizm jako teoria byłby tak stary jak praktyka, to musi zostać zadane pytanie, czy w ogóle nie możemy w przyszłości liczyć na jej przezwyciężenie i czy już dzisiaj ludzkość nie osiągnęła takiego poziomu współzależności, która po raz pierwszy w historii czyni przezwyciężenie makiawelizmu kwestią niezbędną. Drugim zasadniczym punktem jest: Makiawelizm jest nie tylko złą moralnością, ale jest nawet złą polityką. To jego dotyczy słynny komentarz (fałszywie przypisany Talleyrandowi) Boulaysa do powieszenia Hrabiego von Enghien: „C’est pire qu’un crime, c’est une faute” („To gorzej niż zbrodnia, to błąd”). Właśnie to jedno, co powinno go usprawiedliwić, czyni go na dłuższą metę wadliwym: Sukces. Na końcu zostawia on hałdę gruzu, na której chce się wykrzyczeć: „I dlatego złodzieje i mordercy!”. Jeśli podczas politycznych przygód zostaje on mimo to wypróbowany, to dlatego, że jego końcową katastrofę poprzedzają początkowe sukcesy. Być Makiawelista znaczy: zakładać się przeciwko czasowi i to jest zakład, który musi zostać przegrany. To jest pakt z diabłem, który opisują wszystkie legendy: Po tym jak podarowuje nam wszystkie największe wspaniałości świata, wysyła on na potępienie konkretne dusze. To może trwać bardzo długo, ale gdzie one wszystkie są, te wielkie imperia, które były zbudowane jedynie na przemocy i oszustwie? W rzeczy samej należałoby radzić makiawelistom, aby przypomnieli sobie piękne słowa, które wypowiedział kiedyś znaczący i szlachetny duch przedbismarckowych Niemiec (F.A. Lange w swoim datowanym na 1865 piśmie pt. „Kwestia robotnicza”): „Praktyk Realpolitik zachowuje tylko w jednej swojej chwili rację: To za ideami podążają wielkie obszary”. Nawet jeśli nie uważa się ostatecznego zwycięstwa idei za prawdopodobne, nie można innego poddawać w wątpliwość: „Realpolityk” nie ma na dłuższą metę racji. Gdyby miał, jakiekolwiek ludzkie społeczeństwo stałoby się niemożliwością. Z tym związany jest trzeci punkt, mianowicie, że makiawelizm należy do tych rzeczy, które tak długo mają sens, jak cieszą się tajemnicą fabrycznego monopolu, ale ten monopol prędzej czy później muszą utracić. Kłamstwo i przemoc mogą odnosić tylko wtedy sukces, dopóty jest wystarczająco ludzi, aby prawdziwość i pokojowość uznawać za maksymy ludzkiego obcowania. Gdy tylko makiawelista zostanie przejrzany, przestaje się wierzyć w każde jego słowo, niech to będzie prawda lub kłamstwo. Musi zatem życzyć sobie tego, aby cała reszta wspólnie wyznawała przeciwstawną moralność dowodząc tym samym, że jego własna nie nadaje się w ogóle jako zasada sztuki państwowej. Ale dokładnie przez to, że uprawia makiawelistyczną politykę, czyni urzeczywistnienie swojego życzenia niemożliwością. Inni z kolei nie potrzebują stawać się makiawelistami, ale tylko tego, by uzbroić się przeciwko niemu i zniszczyć jego sukces. Gdy jednak wszyscy stają się makiawelistami, to znajdujemy się w stanie wojny wszystkich przeciw wszystkim – społeczeństwo przestaje egzystować wraz z jakąkolwiek filozofią społeczną. Zapewne to miał na myśli mówiąc Wolter o koronowanym autorze „Antymakiawela” [Fryderyka II Wielkiego - przyp. tłum.]: „Il crache au plat pour en dégoûter les autres ” („Pluje w niegodziwą potrawę innych”). Makiawelizm – i tutaj dochodzimy do ostatniego i rozstrzygającego punktu – dowodzi swojej daremności także w wyższym sensie, kiedy zadajemy sobie pytanie, czym są cele państwa, które on ma wspierać. Makiawelista myśli tylko o bogactwie, władzy lub sławie i zapomina, że od wszystkich tych zewnętrznych zysków ważniejsze jest wewnętrzne dobro sprawiedliwości. Państwo, które szermuje tym dobrem, niszczy swój najwyższy cel: Jest wedle słów św. Augustyna bandą rzezimieszków. Polityka, która czyni z łamania sprawiedliwości swoją naczelną zasadę, znajduje się w stanie najwyższej niezgodności z dobrem wspólnym w najwyższym i ostatecznym sensie. Ta polityka jest jednakże makiawelizmem we wszystkich swoich odcieniach. Niewiele więcej ważnego można jeszcze powiedzieć w tej materii. Przede wszystkim pozostaje jeszcze jeden aspekt do omówienia, który właśnie w okresie po zakończeniu II WŚ staje się coraz bardziej znaczący. Krótko mówiąc, chodzi o to, że makiawelizm jako filozofia amoralnej natury państwa i jego polityki może być przeciwstawiona równie błędnemu w ostatecznym rozrachunku poglądowi: moralistycznemu iluzjonizmowi, szybko wypalającemu się idealizmowi i oderwanemu od rzeczywistości optymizmowi, który nie rozpoznaje faktu, że rozgrywka międzynarodowej polityki jest rozgrywką twardą. Za polityką, która daje się prowadzić takiemu optymistyczno-iluzjonistycznemu światopoglądowi, zazwyczaj podążają straszliwe rozczarowania, przez co powstaje zagrożenie, że ci wyprowadzeni w pole idealiści zdecydują się, aby nie dać się drugi raz zwieść przez światło na manowce i przejść do obozu innego ekstremum, obozu „realistów” i makiawelistów właśnie. Historia międzynarodowej polityki od końca I Wojny Światowej daje nam wystarczająco dużo powodów, aby ostrzec na tym polu przez dyletanckim idealizmem, oderwanym od rzeczywistości optymizmie i moralistycznych szarż z pryncypiami. Doprowadziły one do tego, że współczesne wojny prowadzone stają się cierpiętniczymi krucjatami oraz nieubłaganymi ekspedycjami karnymi i do tego, że zawieranie pokoju wypaczone zostaje do moralistycznych sądów, że górnolotne pryncypia (np. to „prawo do samostanowienia narodów”) w imię sprawiedliwości i demokracji niszczą delikatną równowagę pomiędzy państwami i złe zastępują jeszcze gorszym. Nie bez racji porównywano mądrość Kongresu Wiedeńskiego z głupotą dzisiejszych konferencji pokojowych, dobroczynność kompromisu z rozpaczliwością nieugiętej doktrynalności (jak to miało miejsce [przy I WŚ] w przypadku żądania wobec państw osi „bezwarunkowej kapitulacji”), roztropność „tajnej dyplomacji” trzeźwych negocjacji, która nie podlega nastrojom mas wobec „otwartej dyplomacji” konferencji, która staje się wystawą demagogów. Nie bez powodu zżymano się z powodu tego, że nierozumianą dzisiaj zasadę „równowagi sił” poświęcono zbyt szybko jurystycznym konstrukcjom uniwersalnych organizacji. Doświadczono prawdziwości zdania, że wojny ludów są gorsze niż te królów. Nauczono się, że międzynarodowa „anarchia” przeszłości, którą nie bez racji krytykowano, znajdowała swoją granicę w mimo wszystko ocalałym systemie prawa międzynarodowego, w niepisanym kodeksie zachowań i w rycerskości, które to wszystkie upadły w masowych masakrach I WŚ, i czyni się w naszej epoce melancholiczną konstatację, że anarchia nie tylko przetrwała, ale że jest bardziej nieznośna niż kiedykolwiek, gdy prawo międzynarodowe, maniery i rycerskość zniknęły. Jest zrozumiałe, że okropieństwo ostatniej wojny światowej, za którą wyłączną odpowiedzialność ponosi demoniczny i pożarty przez fanatyzm dyletant polityki wraz ze swoimi siepaczami i razem z uwolnioną przez siebie falą ideologii, wyłączną odpowiedzialność, jaka zdarza się rzadko w historii i która wyzwoliła żądania, aby ukarać „zbrodniarzy wojennych” w imię oburzonej moralności. Ale było otrzeźwiającym fakt odkrycia tego, że do definicji „zbrodniarza wojennego” należy bycie pokonanym, podczas gdy sędziami są tylko zwycięzcy, których część przedstawicieli mogłaby w okrucieństwie i bezmyślności mierzyć się z pokonanymi. Generacja, która odkryła, ile wątpliwego może zostać popełnione także w imię krucjat o człowieczeństwo, międzynarodową moralność demokrację, jest usprawiedliwiona, kiedy w przyszłości będzie wykazywać się nieufnością wobec wielkich słów i apeli o „ideały” międzynarodowej polityki”, w których wyczuwać będą rozmyślność propagandy i zachowają rozwagę, zanim przyjmą za wystarczające dokonane na tym obszarze i jednoznaczne rozróżnienie dobrego od złego. Wszystko, co absolutne, doktrynalne, patetyczne będzie podejrzane, a wraz z nimi podejrzana będzie każda wiara w możliwość pełnych i wszystko obejmujących rozwiązań, w rozpoczęcie „nowej epoki” i we wszystkie wielkie programy i projekty. Nie będzie można mieć za złe dzisiejszej generacji, jeśli będzie kierować się takim brakiem zaufania i w rzeczy samej młodzież z całego świata doświadcza zimnego wiatru otrzeźwienia. Że nie jest to tylko zrozumiałe, ale i użyteczne, kto by temu zaprzeczał? Nie jest z pewnością także nieoczekiwane, że człowiek staje się trzeźwym i skromnym i że obserwuje oraz docenia metody, zasady, wyniki i mistrzów międzynarodowej polityki przeszłości w świetle naszych bezlitosnych czasów. (…) Dawka konserwatywnego myślenia nadaje się także na tym polu, aby wyrównać niebezpieczne przesady dyletanckiego czy nawet nieszczerego „idealizmu” i „progresywizmu”, tak jak większa dawka znajomości historii nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Byłoby jednak zgubnym, aby także tutaj z jednego ekstremum przejść do innego. Jeśli my w tym nowym realizmie międzynarodowej polityki spłacamy dług za złudzenia, musimy sobie jednak uzmysłowić, że jej granicę musimy znaleźć tam, gdzie nowe uczczenie przeszłości stanie się ucieczką do tejże Realpolitik makiawelistycznego rodzaju, przed którym tutaj ostrzegaliśmy. Trzeźwość, uczciwość, brak frazeologii, zmysł rzeczywistości; Zrozumienie dla tego, co „polityczne” jako pole wyrównywania [interesów], badania każdorazowych możliwości, poszanowanie historycznego doświadczenia i tego, co organicznie urosło, poważny wysiłek zrozumienia meandrów międzynarodowego życia i nieufność wobec każdego uproszczenia; dystansowanie się od każdego dyletantyzmu ze swoimi dobrymi chęciami i jego złymi konsekwencjami, – wszystko to jest wspaniałe. Talleyrand, jeden z tych mistrzów starej dyplomacji, którego postać w książkach historycznych malowana jest najczarniejszymi barwami a mimo to słusznie awansuje w naszych czasach do klasyków międzynarodowej polityki, nie miał na myśli niczego innego, kiedy młodemu dyplomacie udzielał takiej rady: „Surtout, pas trop de zèle” („Przede wszystkim, bez gorliwości”). I Proudhon wypowiedział w tym temacie mocne zdanie: „Je ne connais pas de mouvement qui, né dans l’enthousiasme, Ne se soit terminé dans l’imbécillité” („Nie znam żadnego ruchu, który urodzony w entuzjazmie, nie umarłby w głupocie”). Ale od realizmu tego rodzaju tylko kilka kroków dzieli nas od cynizmu, oportunizmu, nihilizmu i makiawelizmu. I przed tymi krokami musimy się strzec i podążyć za radą mistrza Talleyranda, który zwraca się ku klasycznej zasadzie Monteskiusza: „Le droit des gens est naturellement fondé sur ce principe, que les diverses nations doivent se faire dans la paix le plus de bien, et dans la guerre le moins de mal qu’il est possible” („Prawo narodów powinno się opierać na jak najmocniejszej atmosferze pokoju i na tym, aby wojna wyrządzała najmniej szkód jak to tylko możliwe”). Puste frazesy powinny być nam tak odległe jak bezczelne uśmiechy. Także w międzynarodowej polityce są ostateczne wartości i zasady, których nie wolno zapomnieć nie zdradzając najwyższego dobra, którego zatracenie wszystkie tak zwane sukcesy polityki zamieni w pył: przykazania człowieczeństwa, prawdy i sprawiedliwości. Musimy być znowu pozbawieni pustych fraz, trzeźwi, aby przez to jeszcze uczciwiej i bardziej przekonanie poddawać się majestatom tych przykazań. Taka przytomność pomaga nam także uchować się od błędu, do którego doprowadzić może deiluzjonistyczny powrót do starego stylu międzynarodowej polityki ze swoim realizmem, swoimi sojuszami, swoimi kompromisami i wykrętami i swoim apelem o silniejsze bataliony, z którymi wedle znanych i cynicznych słów Fryderyk Wielki w sojuszu jest sam Bóg. Jeśli się nie mylimy, to nie byłoby takim złem to, co założyliśmy sobie od 1914 i Wilsona i Ligi Narodów, tak też nie powinniśmy zapomnieć, że to doprowadziło do straszliwej katastrofy, która poskutkowała powstaniem dwóch osobnych światów. Wszystkie honory Metternichowi i Kongresowi Wiedeńskiemu, ale historia świata w międzyczasie poprzez niebywały rozwój technik zniszczenia i dzięki niezbywalnej już materialnej współzależności wszystkich narodów osiągnęła taki punkt, w którym metody starego międzynarodowego porządku nie są już osiągalne i znalezione być muszą nowe, obszerniejsze formy dla międzynarodowego porządku. To zadanie nie jest takie łatwe, jak się w dniach entuzjazmu zakładało i nauczyliśmy się, jak bardzo się mylimy zapominając lub dewaluując doświadczenia przeszłości i pewne mądrości starej dyplomacji. Ale jednak służy to dzisiejszemu zadaniu, które mamy na oku, jeśli chcemy w pokorze i gotowości do nauki uczyć się na błędach i porażkach, aby lepiej zmierzyć je z osiągnięciami przeszłości. W tym zawiera się także inne rozważanie, któremu powód daje najnowsza historia. Mianowicie jeśli odkryty na nowo realizm przeciwstawimy makiawelizmowi we wszystkich jego odcieniach i formach, tak też w sytuacji dzisiejszego świata musimy się strzec, aby poddawać się optymizmowi, iluzjonizmowi i moralnej symplifikacji, który ekstremalnemu makiawelizmowi Rosji jest tylko na rękę. Załączamy to do naszych wcześniejszych rozważań o pacyfizmie, który dzisiaj głoszony jest o niewłaściwym czasie i w niewłaściwym obozie i które tylko sprzyja planom wojennym i planom podbojów tego nowego centrum ataku. To jest wciąż trudne do pojęcia, jak bardzo podczas ostatniego stulecia można było poddać się tak niezgodnej z rzeczywistością wizji „One World” i wobec niemożności pojednania zachodniego świata z komunistycznym, jak na takiej fikcji można budować statut Organizacji Narodów Zjednoczonych, jak przez rozbrajające działania uczciwej chęci pokoju można torować przedpole komunistycznemu imperium świata, które taką sytuację może wykorzystać do III wojny światowej. To brzmi dzisiaj prawie jak kiepski żart, jeśli sobie przypomnieć, że majstrem budowy takiej polityki iluzji jest wiceprezydent USA Henry Wallace, który w swojej publicznej przemowie poddał się bezgranicznej naiwności obwieszczając Rosjanom: „The object of this war is to make sure that everybody in the world has the privilege of drinking a quart of milk a day”. Uczciwy, czysty głupiec i odsądzeni od czci makiaweliści – historyk naszych czasów nie mógłby życzyć sobie okrutniejszej antynomii, która pokazuje, że jakby to czyste, uczciwe serce na tym polu jest wręcz odwróconym zdaniem z Mefista: „część tej siły, która wciąż pragnąc dobra, zło wciąż czyni”. Nie wszyscy ci głupcy [są] (…) w stanie dojrzeć źródła tego zawirowania w „społecznym progresywizmie”, o którym pisałem w mojej książce „Maß und Mitte”. Jeśli tacy głupcy – którzy w Europie , co zastraszające, zyskują na uporze – w dodatku powołują się na chrześcijaństwo, to wypadałoby im powtórzyć za Marcinem Lutrem: „Więc precz z prorokami, którzy wołają: pokój, pokój, pokój, a pokoju nie ma” (Ezech. 13,10.16). Debet tego prostodusznego iluzjonizmu wobec komunistycznego makiawelizmu jest w istocie ogromny i niestety z każdym dniem rośnie coraz bardziej. Ta niewinność przeciwko najczarniejszemu podstępowi jest najbardziej odpychającym przykładem tego, że moralizujący rodzaj osądzania polityki państwa, które nie jest jednocześnie ani moralne, ani inteligentne i wyczerpuje się w działaniu polegającym na nieświadomym wspieraniu komunistycznego makiawelizmu: nieoświecona niewinność, prosty przerost uczuć nad rozsądkiem, pozbawiona odpowiedzialności wielkoduszność, nieświadoma gotowość, aby poświęcić się jako pionek bezlitosnym figurom. To dobroduszne napomnienie, że zbyt często jesteśmy grzesznikami, ma letnią temperaturę wobec tej w przypadku ewidentnego złą. Odrzucenie makiawelizmu nie może być wykorzystane do tego, że unikamy odpowiedzialności i męskiej decyzji przeciwstawienia się satanistycznej polityce i odkrywania jej kłamstw i nieludzkości. Przeciwieństwo tego jest niemoralne i niechrześcijańskie. Nie możemy opuścić obszaru tych pytań, zanim nie powiemy paru słów o „wielkich ludziach” historii. Kim oni są? W jakim sensie są wielcy? Gdzie zaczyna się ich niebezpieczny kult, który uprawiają ludy i epoki? W jakim przedziwnym plebiscycie stuleci dokonuje się ich premiowanie i nadawanie im tytułu „Wielkich”? Dlaczego przydomek tak mocno tkwi przy imieniu, w ten sposób, że nie wyobrażamy sobie bez niego ani Aleksandra ani Karola, podczas gdy przy innych postaciach wahamy się ich użycia, mimo, że te postacie bardziej na ten przydomek zasłużyły, a przy jeszcze innych byłoby to uznane za pychę? Lista odznaczonych przydomkiem „Wielki” postaci historii świata i zbadanie okoliczności, które w konkretnych przypadkach spowodowały tę świecką „kanonizację”, byłaby pasjonującym terenem badań. Na pewno na początku należałoby stwierdzić, że tylko jeden uczony (Albert Magnus) i jeden hierarcha (Grzegorz I) został „odznaczony” [tytułem „Wielkiego”] i żaden odkrywca czy artysta, podczas gdy resztą „Wielkich” byli świeccy władcy, których można wyobrazić sobie tylko z władczym wzrokiem jakiegoś Colleoni. I zastanawiające jest to, że premiowanie od półtora stuleci ustało. Ostatnim, który nosił tytuł „Wielkiego”, był król pruski Fryderyk II. W wyobrażeniu narodów o „Wielkości” swojej historii leży chyba jakaś część masochistycznego kultu władzy, a nawet niepokojąca gotowość, aby zmienić dreszcz przerażenia, trwogę wobec bicza pasterzy narodów w kult modlitewnego poddaństwa i pełnego radości podziwu, oraz by rozkoszować się „Wielkim” w teatralnych przedstawieniach historii świata? Czy niebezpieczeństwo jest tym większe, im więcej takich władców w fantazji narodów zmienia się w poetyczne figury (Barbarossa, Henryk V), aby rozciągnąć przed swoją historią czerwony dywan? Tak jak dobroczynne i użyteczne mogą być te pytania i tak usprawiedliwione podejrzenia, które się z nich wydobywają, to z drugiej strony wiemy też na pewno, że w życiu państwa ta sama siła, która czyni historyczną wielkość podejrzanym, zatraca siłę szczególnego rodzaju i rękojmi, której dewaluacja przyniosłaby opróżnienie samej historii. Ma to swoje szczególnie głębokie przyczyny, że historia nie może obyć się bez swojej części jaką jest historia międzynarodowych konfliktów, kiedy mówi o czyjeś wielkości. Nie wątpimy, że Aleksander i Karol zawsze będą nazywani „Wielkimi”, ponieważ tutaj wola jednego jest wyrazem historycznego momentu i woli, jak trwale zmienić prąd historii ze wszystkimi swoimi niezmiernymi konsekwencjami, tak jak my go widzimy, niezależnie od tego jak wiele etycznie wątpliwego i parszywego byłoby z tym zmieszane, które historyczną wielkość postawiłyby pod dużym znakiem zapytania. Wiemy zatem, że wśród wielkich w historii świata niewiele jest władców, którzy jak Ludwig IX otrzymaliby tytuł „Świętego”. Ale jesteśmy także świadomi, że dokładnie na tym polu, gdzie praktycznie niemożliwym jest zostać świętym, jednakże jest możliwym, aby być prawdziwie wielkim. Gdyby tylko nie było to takie trudne – trudniej niż na jakimkolwiek innym obszarze ludzkiej działalności – odróżnić na tym polu prawdziwą historyczną wielkość od fałszywej, posiadacza szlachetności od hochsztaplera, budowniczego państwa od kolosalnego złoczyńcy, legitymistyczną rangę od „wielkiego nadużycia, które dzieli władzę od sumienia” (Szekspir, Juliusz Cezar II/I)! W widocznym miejscu, samotnie jak gwiazdy w swojej tajemniczej rzadkości jak liczby pierwsze wyższych obszarów liczbowych, dryfują nieliczni święci i mądrzy wśród władców, Asoka, Trajan, Marek Aureliusz, Ludwig, być może Alfred. Ale miedzy nimi, na ludzkim padole słabości, mają prawdziwie utytułowani uprawnienie do tego, aby zostać rozdzielonym od rujnujących, siebie samych ubóstwiających, obłąkanych „biczów bożych” i demonów narodów. Tak długo obowiązywać będzie tytuł – czysty czy splamiony – przekonujący czy wątpliwy – oto jest pytanie, które będzie przez to jeszcze dłużej dyskutowane, a wynik debaty tym bardziej niepewny, im mniej ten stający się narzędziem historii mocarz będzie oceniany jako człowiek – albo im więcej stuleci dzieli nas od niego. Ta debata nigdy nie zostanie zakończona. Ale tak jak historia w całości od czasu do czasu objawia się nam w nowym świetle, są także konkretne okresy, w których istnieje szczególna potrzeba rewizji tytułów historycznych. Tak jak 18. Stulecie, tak i tutaj jesteśmy zobowiązani do sceptycyzmu wobec bezkrytycznego kultu wielkości. Decydującym powinno być tutaj doświadczenie naszych czasów, które doświadczyły użycia siły w najokrutniejszym kształcie. My, którzy wiemy, czym są tyrani i despoci i którzy wiedzą, z czego składa się splendor ich władzy wraz z ich „historycznymi misjami”, jesteśmy zdecydowani, aby zbadać tytuły nadawane przez ludowe mitologie i historyków – z brakiem zaufania właściwym dla policji kryminalnej i tylko w wyjątkowych przypadkach będąc gotowi do uznania ich. Musimy jednak zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa, że przy tym zajdziemy na daleko i każdą wielką postać będziemy uważać za niewiele lepszą od Hitlera czy Stalina. W tym leży całe zadanie określenia i oddzielenia wszystkiego „Wielkiego” w historii, zadanie, które jest bardziej nagłe niż kiedykolwiek w takim kraju jak Niemcy, które wyniosły do władzy Hitlera; jednocześnie z uwagi na katastrofę, którą pozostawił, należy zapytać o nowy obraz historii, w którym potępienie tego człowieka i jego makiawelistycznej polityki i krytyki etapów historii, które doprowadziły do jego wyniesienia, muszą znaleźć tak samo miejsce jak wierność szlachetnym częściom historycznego przekazu (…). Wilhelm Röpke Tłum. Kamil Kisiel Źródło: Internationale Ordnung – Heute [1 wyd. 1946], Erlenbach-Zürich 1954, Eugen Rentsch Verlag, wyd. 2, s. 52-66.
Posted on: Wed, 24 Jul 2013 20:39:03 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015