"Producent" Chodzę w kółko po majolikowym tarasie na dachu - TopicsExpress



          

"Producent" Chodzę w kółko po majolikowym tarasie na dachu i zastanawiam się skoczyć czy nie. Jeśli do 15-tej faktura od Chińczyka nie przyjdzie, będę bankrutem. I co mnie podkusiło? Tak dobrze mi szło w interesach. Produkcją zająłem się jeszcze wtedy, kiedy handlowałem na Stadionie Dziesięciolecia. Chodziłem do takiego jednego na bazar Różyckiego, a potem do jego następcy. Kupowałem majtki, staniki, haleczki i inne dupereleczki. Potem nastali Wietnamczycy, których z kolei wykurzyli Chińczycy (ci co twierdzą, że było odwrotnie, mylą się, ja wiem najlepiej, bo byłem przy tym osobiście). Interes szedł tak dobrze, że otworzyłem sobie drugi punkt w hali koło Pałacu Kultury. Tej co już jej nie ma. Ale zanim w Warszawie nastała pani prezydent jeszcze była. Zamieszkałem w lepszym mieszkaniu, zmieniłem samochód (poloneza na toyotę, a potem na maybacha, takiego jak podobno ma jeden polityk z Poznania), miałem wejściowy karnecik do dyskretnej agencji towarzyskiej i wszystkim panienkom przynosiłem w prezencie złote stringi. Za to traktowały mnie po królewsku, a właścicielka co kwartał robiła u mnie wielkie zakupy (dawałem jej zniżki). I nie ona jedna. Forsa lała się strumieniami. Ładowałem w skarpetę, bo w banki jeszcze wtedy nie wierzyłem, i bodajby mi nigdy nie przyszło uwierzyć. Biznes się rozrastał. Pojechałem do Chin, spotkałem chińskiego ojca chrzestnego bielizny erotycznej i zacząłem sprowadzać towar, który wyglądał lepiej niż polski, a kosztował grosze. Było coraz lepiej. Społeczeństwo się bogaciło, obywatelki, a i obywatele także, kupowali na potęgę majtki i inne utensylia, a ja szybko zbijałem majątek. Harowałem po 10 godzin dziennie. W soboty chodziłem na panienki, w niedziele na msze, a w poniedziałek od rana byłem gotowy do roboty. Zatrudniałem sprzedawców ze wsi, spod Warszawy i z okolic. Płaciłem dobrze, bo interesik się kręcił zupełnie jak bączek - taka zabawka, którą miałem w dzieciństwie. Raz nakręcony wirował, jak mi się zdawało, zupełnie bez końca. Kupiłem apartament na strzeżonym osiedlu (na kredyt), dwa pitbule i nowego maybacha (na raty, od pewnego biskupa). A co, że mnie nie stać? Stać mnie. Wziąłem kredyt. Potem kolejny. Garnitury od Bossa, krawaty z Londynu, buty na miarę u szewca z Florencji (zamówienie przez internet - drogie jak kozaki dla kobiety z Nowego Jorku). Chińczyk już mi nie wystarczał. Postanowiłem zrealizować kontrakt we współpracy z fabrykantem, który mieszkał we Włoszech. Włoskie fabryki na Sycylii to jest dopiero niewolnictwo. I taniocha jakiej świat nie widział. Świętą prawdę pokazano na filmie "Gomorra". Tam to ci dopiero Sodoma. Skażona ziemia śmierdzi skażonymi gównami, które pompują na pola uprawne. Jak wróciłem, po tych wszystkich sycylijskich kolacyjkach, których nie mogłem odmówić, świeciłem jak radioaktywny łosoś. Na Sycylii mogłem kupować majteczki z najcieńszego materiału, z dziurkami, z cyrkoniami, złotymi nitkami i innymi bajerkami. Po cenach więcej niż hurtowych. Po cenach złodziejsko tanich. Zacierałem ręce. Chodziłem dumny jak paw. Zaopatrywałem już teraz cztery Galerie Handlowe i miałem prywatnych klientów. Mój bank, bo w owym czasie już miałem konto dla zamożnych klientów, zaproponował mi pożyczkę, bardzo tanio oprocentowaną, bardzo korzystną. Chciałem się rozwijać. Miałem już 45 lat, za sobą długą drogę, usłaną zadowolonymi klientami, i rzeką połyskujących pieniędzy, a raczej szeleszczącego euro. Nie jeździłem na wakacje, spacerowałem dla zdrowia po dachu mojego wieżowca, rozpłomieniała mnie wizja dostania się na listę najbogatszych Polaków. Gdyby mój ojciec z Grójca to widział… I mamusia, świętej pamięci… Byliby dumni, bardzo dumni. Wszystko szło jak po maśle. Wypasłem się, utuczony jedzeniem w pośpiechu. W ciągłym niedoczasie chwytałem big maca i goniłem za interesami. Nawet mafia mnie się nie imała. Załatwił mnie dopiero Polak. Polski biznesmen, bogaty, znający wszystkich. Facet, który zarobił kokosy w czasie krótszym niż zrobiłem je ja. Zaproponował mi spółkę. I namówił do zakupienia gigantycznej partii produktu przyszłości - jadalnej bielizny erotycznej. Teraz wiem, że to nawet nie brzmiało poważnie. Facet zwinął się szybciej nim się zorientowałem. Zostałem z długami, z niezapłaconą fakturą od jakiegoś człowieka z Krakowa, który zamówił 10 000 sztuk. Dziesięć tysięcy tego, co było kompletną (góra i dół) bielizną do jedzenia. Człowiek z Krakowa. Krakowianin, Krakowiak, czy jak mu tam, który liczy każdy grosz i nawet na Kleparzu targuje się o marchewkę. Bywałem w Krakowie tak dawno temu, że chyba zapomniałem o tym prostym i niezaprzeczalnym fakcie. Żaden konserwatywny do szpiku kości Krakowianin nie zamówiłby jadalnej bielizny, nie mówiąc już o tym, że w ilości 10 000 tysięcy! Chyba mnie do reszty zamroczyło. Gacie do żarcia. Przekręt stulecia (no może w obecnych czasach to raczej przekręt roku). Jak sobie to uświadomiłem, to z nerwów zupełnie przestałem jeść. Każdego dnia właziłem na taras i gapiłem się w dół, czekając na telefon. Wysłałem setki ponagleń, dzwoniłem dziesiątki razy. I nic. Miałem towar, którego nikt nie chciał. Faktura z Krakowa pozostała niezapłacona. Sam podatek od niej nie należał do najmniejszych. Gadałem do psów, wylewając wszystkie swoje żale przed pitbulami, bo wstydziłem się komukolwiek o tym powiedzieć. Miałem zamiar strzelić sobie w łeb, ale nie miałem broni. Rozpatrywałem powieszenie, ale za bardzo się upasłem i bałem się, że runę nieuduszony i zniszczę sufit wraz z podłogą sąsiada. Nie było wyjścia. Musiałem czekać. Godziny spędzone na dachu naznaczyły mnie jedynie krwistoczerwoną opalenizną. Nawet łysina zaczęła mi niebezpiecznie płonąć. Zmoczyłem jedwabne białe kalesony (model luksusowy jesień 2010), owijając czaszkę, którą rozsadzało mi nieznośne gorąco i wściekłość. Co ja zrobię, zastanawiałem się w desperacji polewając się wodą ze zraszacza. Dzisiaj mijał termin zapłaty podatku. Jeśli nie znajdę kupca na 10 000 jadalnych majtek i 10 000 jadalnych biustonoszy do 15.00, ani nie dostanę smsa o zapłaceniu faktury - będę bankrutem. Zacząłem wpatrywać się w dół. Wysoko, pomyślałem. Pod spodem były marmurowe płyty, trawniki z bratkami, piaskownica, jakieś krzaczki, metalowe kosze i drewniane ławki. Będzie ze mnie miazga. Krwawa miazga. Chodziłem po krawędzi coraz bardziej znerwicowany. Dochodziła 14. Jeszcze godzina. Jestem skończony, powiedziałem sam do siebie. I co że sam do siebie gadam? Zaraz będę tłustą plamą na marmurze i nic mnie to wszystko już nie będzie obchodziło. Był kwadrans po 14. Nerwowo patrzyłem na zegarek. Nie było szans, żeby coś się zmieniło. Już po wszystkim. Czas wracać do Grójca i udać się do MOPSu. Miejmy nadzieję, że nie słyszeli tam jak bardzo się wzbogaciłem, bo poszczują mnie szczurami, które podobno zalęgły się w rozpadającym się ośrodku pomocy społecznej (powinno być raczej pomocy ostatecznej). Może zaproponują mi jakieś prace interwencyjne, zamiatanie liści albo zbieranie psich kupek. Mam psy. Zawsze to jakieś doświadczenie. Wszystko mi zajmą. Będę musiał oddać ostatnie spodnie. I ostatnie bokserki. I 10 000 sztuk jadalnych majteczek. Śmiech wezbrał we mnie wielką falą. Trząsłem się tak, że o mało nie wypadłem za barierki. Spojrzałem w słońce prażące niemiłosiernie moją ugotowaną twarz. Dochodziła 15. Za pięć minut będzie po wszystkim. Taki dałem sobie termin. Do 15. A potem... I wtedy zadzwonił telefon.
Posted on: Thu, 22 Aug 2013 19:07:19 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015