Robert prosi o opinie. Już nikt mnie nie słucha, jak - TopicsExpress



          

Robert prosi o opinie. Już nikt mnie nie słucha, jak wcześniej. Już nikt nie patrzy z tym radosnym uśmiechem w oczach. Na przystanek chodzę sam, nikt nie pomyśli, żeby odprowadzić, zapytać czy naprawdę wszystko w porządku. Nie wiem, kiedy przestano mnie zauważać, być może był to moment, kiedy otrzymałem wizę do dorosłości, tę najbanalniejszą, otrzymywaną w nagrodę za przeżycie osiemnastu lat. Później z każdym dniem jakbym był słabiej widoczny i stawał się z każdym rokiem mniej wyraźny. Dzisiaj w wieku dwudziestu trzech lat, idąc ulicą zastanawiam się, czy w ogóle istnieję. Czy stojąc w tramwaju faktycznie zajmuję miejsce, gdzie stoję, czy jadąc taksówką, Ja w niej jadę, czy może taksówkarz wiezie powietrze. Pamiętam, że gdy byłem dzieckiem bardzo bałem się końca świata. Prawie każdego dnia słyszałem, że nowe tysiąclecie spowoduje, że już nie pójdę kopać piłki z kolegami, że dom, w którym mieszkam zostanie zburzony, że wszystko zniknie jak ten królik spod magicznego kapelusza. Teraz już się nie boję końca świata. Bo świat się chyba skończył. Stało się to, czego obawiałem się jako dziecko: już nie chodzę kopać piłki z kolegami; dom w którym mieszkałem z rodzicami i miałem piękne wspomnienia został sprzedany, wszystko co wtedy było światem zniknęło. „Osobisty koniec świata” mógłby się tak nazywać film o mojej osobie. Może trafiiłby do Hoolywood, Cannes albo chociaż na Berlinale. Ciekawe, jaki byłby to gatunek filmu. Dramatyczny, akcji, dokumentalny. Tak, dokument byłby odpowiedni, byłby to dowód mojego rzeczywistego istnienia, wręcz sklonowania mnie na potrzeby wyższe, artystyczne. Momentami nie panuję nad swoimi myślami, uciekam w abstrakcji w tak odległe obszary, że obawiam się czy wrócę do rzeczywistości. Wiele sytuacji rozgrywa się jedynie w moim umyśle. W marzeniach chciałoby się tych zdarzeń ale one nigdy nie nastąpią Teraz także jest we mnie dużo obaw. Nie wiem, skąd się biorą. Być może z naszymi obawami jest jak z głodem, jest to coś naturalnego. Głód jest jednak prostszy, wystarczy sięgnąć po bułkę i po kłopocie. Z obawami jest dużo trudniej, nie ma recepty, a czasem i diagnoza nie jest znana. Zostajemy sami z naszym strachem. Kilka dni temu miałem sen, w którym siedziałem sam w szkolnej sali, a przede mną opierała się o kant biurka moja nauczycielka z liceum. Niestety nie była to historia erotyczna, bo i takie fantazje kiedyś miałem. Nauczycielka pochylała się nad dziennikiem i sprawdzała obecność. Nie polegała ona jednak na wyczytywaniu imienia i nazwiska. Wymieniała listę rzeczowników na którą Ja odpowiadałem. - Niepewność? - obecna - Niepokój? - obecny - Niezrozumienie? - jest - Głupota? - zaraz będzie, tylko trochę się spóźni Wierzę, że sny nie są całkowitą fikcją, że są pomieszaniem ze światem realnym, a chwilami bardziej wierzę, że ten realny jest tam w naszym sennym umyśle. Być może to tam nasze pragnienia, marzenia są najprawdziwsze. Nie ulegają one temu życiowemu fotoszopowi, w którym na jawie obrabiamy z niewyjaśnionych przyczyn nasze plany, cele i emocje. Poza snem z nauczycielką pamiętam jeszcze dwa. Dla dwójki moich przyjaciół bardzo już nudne. Opowiadam im je w każde czwartki, soboty i niedziele. Nie. W środy, soboty i niedziele. Pierwszy z nich śnił mi się dwa lata temu, może nawet i trzy, nie pamiętam dokładnie, kto by pisał na kalendarzu ” 24 CZERWCA ŚNIŁEM O...” albo „ 2 GRUDNIA NIE MOGŁEM ZASNĄĆ”. Nikt. Dokładną datę zmazał czas, ale podejrzewam, że była to bardzo mroźna noc. Wtedy najlepiej się zasypia. Przez szczeliny okien wlatuje marznące powietrze - niczym trujący gaz automatycznie nas usypiający. Zasnąłem natychmiast. I odrazu pojawił się obraz mojej matki trzymającej mnie w ramionach, tak jak trzyma się niemowlę. Dużo mówiła, głośno się śmiała, ale i zadawała pytania. Ja natomiast byłem na tyle mały, że jeszcze nie potrafiłem mówić. Kiedy obudziłem się pamiętałem tylko jedno z pytań: „czemu mój mały Przemuś płacze?”. Nie przypominam sobie żebym płakał i nie przypominam sobie powodu, dla którego miałbym to robić. Długo potem myślałem o tym śnie. Chciałem zadzwonić do matki żeby opowiedzieć jej o tym, usłyszeć, że jestem niemądry i wszystkie głupoty które mi się objawiają są wynikiem późnego chodzenia spać. Chciałem, ale ona także mnie już nie słucha. Chociaż na pewno by słuchała. Na pewno. Jeżeli by się przypadkiem rozłączyła, zadzwoniłaby jeszcze raz. Jeżeli prosiłbym o przysłanie sernika, który robiła najlepszy na świecie, słyszałbym w Warszawie jak w Toruniu biegnie po mąkę. Osiemnastego września miną cztery lata od dnia, kiedy moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Ojciec był nerwowy, często kłócił się z matką podczas jazdy. Matka była oazą spokoju, całe dnie przesiadywała w ogrodzie ze swoimi- jak to mowiła- „najpiękniejszymi kwiatusiami”. Winą za wypadek obarczono ojca. Podobno „nie dostosował prędkości do warunków pogodowych”. Bardzo mocno padało, kiedy wracali z wypoczynokowego wyjazdu do Wrocławia. Jeden gwałtowny ruch reką no i... znalaźli się na drugim pasie. Wjechali pod wielkiego rosyjskiego tira, wiozącego artykuły botaniczne. Rośliny, drzewka, kwiaty. Piękne kwiaty, Widziałem je na miejscu wypadku. Tuż obok leżała moja matka. Otoczona płatkami róż, tulipanów. Jeden zółty tulipan nawet owinął się wokół jej nogi. Bardzo zabawnie to wyglądało. Chciałem zrobić zdjęcie żeby pokazać jej, jak wróci do domu. Nie pozwolili. Kazali odejść. Powtarzałem, że moja mama chciałaby żebym był przy niej. Ale oni także mnie nie słuchali. Czasami już sam siebie słuchać nie mogę. Jednak muszę. Żadna głowa na świecie jeszcze nie wymyśliła sposobu, w jaki można sobą kierować nie słuchając podświadomego Ja. Wymyślają szczepionki na choroby których nawet nie potrafię przeliterować, a nie potrafią znieczulić naszych myśli. Albo ich zmienić. Spowodować żeby to co nas smuciło przed zażyciem tabletki następnie wywoływało w nas maraton radości. Nie da się mówią. Polecają zdrowo się odżywiać i dobrze wysypiać. Wtedy będziemy sprawni i szczęśliwi. Przy całym szacunku dla ludzi nauki, Ja w te bajki nie wierzę. Chcę być szczęśliwy na swój sposób. Jeżeli widzę szczęście w jedzeniu surowych ziemniaków, to chce je jeść. Nie chcę żyć czyimś szczęściem. Nie chcę także być namawiany do czyjegoś szczęścia. Boję się ludzi którzy wpychają mi swoje przekonania. Ja swoje muszę znależć sam. Wyszukać je między surowymi ziemniakami a zdrowymi płatkami bio kukurydzianymi. Nawet kosztem pozostania tu na zawsze. Dobrze mi tu. Ciepło. Nawet dwójka przyjaciół, jakich tutaj poznałem okazała się tymi osobami, których zawsze mi brakowało. Widujemy się w czwartki, soboty i niedziele. Nie. W środy, soboty i niedziele. Wtedy osoby w zielonych mundurkach spotykają się w ogrodzie z osobami w pomarańczowych. Ja mam zielone, tak jak wszystkie linki. Przyjęło się, że „linki” to osoby które kiedyś próbowały się powiesić. Pomarańczowe oznaczają „stan umysłu który uległ nieodwracalnej zmianie”. Do szpitala trafiłem dwa lata temu. Po śmierci rodziców wszystko zaczęło się zmieniać. Ze studiów musiałem zrezygnować, bo ciotki nie było stać na wynajem mieszkania w Krakowie. Chciałem zostać aktorem. Cały ostatni rok w liceum biegalem na warsztaty teatralne. Wierzyłem, że zdam egzaminy wstępne i zostane polskim De Niro albo drugim Więckiewiczem. Było mi wtedy bardzo dobrze. Zajęcia przyjemnie mijały, a wieczorami biegaliśmy do Starego podpatrzeć swoich idoli. Byłem szczęśliwy. Dzisiaj także jestem, ale inaczej. Dużo przeszedłem. Na początku było bardzo trudno. Kiedy wylądowałem w szpitalu- po tym jak znalazła mnie ciotka z sznurem przy szyi- chciałem się dobić. Zdzierałem paznokcie na ścianach, waliłem głową o podłogę robiłem wszystko, żeby zranić się na tyle, abym następnego ranka nie otworzył już oczu. Każdego dnia otrzymywałem 5 zastrzyków znieczulających. Nie rozumiałem, po co chcą mnie osłabić, wołałem aby od razu mnie zabili. Nie słuchali. Dalszy czas w szpitalu zmienił mnie. Już nie miałem sił, żeby walczyć ze sobą. Było mi obojętne czy do końca życia przeleżę w pokoju, czy następnego ranka przyjdzie pięlęgniarka i powie: „ZAJMUJE PAN TEN POKÓJ ZBYT DŁUGO, MUSIMY PANA ZABIĆ. TO NIE BĘDZIE BOLAŁO”. Walka, która mi dotychczas towarzyszyła w pewnej chwili przeobraziła się w smutek. Płakałem całe dnie i noce. Zacząłem rozumieć, co mnie spotkało. Nie potrafiłem sobie z tym poradzić. Nie chciałem być pocieszany przez ludzi w białych fartuchach. Potrzebowałem głosu kogoś bliskiego, kogoś kogo będę w stanie zaakceptować jako bratnią duszę. Nikogo takiego nie było. Bali się mnie. Gdyby mogli, nie wchodziliby do mojego pokoju. Czułem, że są mili tylko dlatego, żebym ich nie zabił. Dni w szpitalu zaczęły się dłużyć. Nie wiedziałem, co z sobą robić. Sytuacja ta zbiegła się przyjściem nowego lekarza. Bardzo szybko złapaliśmy wspólny kontakt. Rozmawialiśmy o piłce, filmach, o tym co się zdarzyło ale i o przyszłośći. Jednak o niej miałem najmniej do powiedzenia, nie miałem pojęcia co się może ze mną stać. Wiedziałem jednak, że powoli się zmieniam. Lekarze także to zauważyli. Pozwolili mi nawet wyjść do ogrodu. Uczucie i smak powietrza po czterach miesiącach przesiadywania w pokoju jest nie do opisania. Jakbym urodził się na nowo, z tym, że już z pełną swiadomością otoczenia. Już nie potrafiłem wracać do pokoju. Chciałem zostawać w ogrodzie jak najdłużej. I tak w czwartki, soboty, niedziele. Nie. W środy, soboty i niedziele. Wtedy moje życie odzyskiwało sens. Na te trzy godziny warto było czekać cały poniedziałek, wtorek, czwartek i piątek. Potrzebowałem powietrza jak nigdy wcześniej. Cieszyłem się ogrodem jak kiedyś wejśćiem do teatru. A z czasem nawet zacząłem myśleć, że fajnie byłoby kogoś poznać. Widziałem z daleka wielu pacjentów ale nie pozwalano mi się zblizać. Dzięki Andrzejowi, nowemu lekarzowi pewnej soboty to się udało. Podeszliśmy spokojnie do „Pomarańczowych” i mogłem porozmawiać z kimś w podobnej sytuacji co ja. W ten sposób szybko zaprzyjażniłem się z Magdą i Damianem. Od tamtej pory w każde dni wychodne spotykamy się. Lekarze już nie robią problemów a nawet się cieszą, bo później, jak to mówi Andrzej, „ jestem grzeczniutki”. Od tamtego czasu otrzymałem drugie życie. Pozwoliłem sobie na uśmiech, a czasem zdarza się pomarzyć o przyszłośći. Zacząłem lepiej się odżwywiać chociaż swojej teorii o surowych ziemniakach jeszcze nie zmieniłem. Sny są także inne. Druga historia, która mi się przyśniła kilka miesięcy temu, już nie jest powrotem do przeszłośći. Magda i Damian śmiali się, gdy opowiadam, że śniło mi się, że jestem pisarzem. Pisałem opowiadania. Od tamtej pory wszyscy w szpitalu mówią na mnie „Stachura”. To zabawne. Wiecie, ja chyba nadal wierzę, że sny nie są całkowitą fikcją, że są pomieszaniem ze światem realnym, a chwilami bardziej wierzę, że ten realny jest tam w naszym sennym umyśle. Może zostanę pisarzem? Ale to pojutrze. Jutro jest niedziela. Spotkam się z Magdą i Damianem. Będę szczęśliwy. A wy? Co jutro robicie? Robert Fonte Roldan - Sny wariata / ruda
Posted on: Tue, 03 Sep 2013 14:26:59 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015