Romuald Mioduszewski Menel Zdarzyło się to jednego z tych - TopicsExpress



          

Romuald Mioduszewski Menel Zdarzyło się to jednego z tych coraz rzadszych, dla naszych rodzimych zim mroźnych dni, przeganianych niemiłosiernie dymem samochodowych spa-lin, głównym czynnikiem, deformującym naturalny tok zjawisk klimatycznych na naszej planecie, ustalonych przez Matkę Naturę. Cała opowiedziana tu historia, działa się w Warszawie w mieście, które od wielu już lat jest miejscem mojego zamieszkania. Może jednak dobrze było-by, tak dla porządku, napisać tytułem krótkiego wstępu, kilka słów o sobie. Nie ma to co prawda większego znaczenia, dla treści zawartej w moim opowiadaniu, dla tego też ograniczę to, do kilku słów zaledwie. Obecnie jestem, od kilku już lat na emeryturze i z trudem, coraz większym trudem, staram się dopchnąć wózek mojego życia do tej wyzwalającej nas z wszystkich trudów i kłopotów, ostatniej bramy, za którą jak mam nadzieję, nie będzie siedział żaden niezbyt uczciwy, blokujący drogę kafkowski strażnik i gdzie słowa takie jak inflacja, czy wzrost gospodarczy a zwłaszcza WIG nie będą nikomu znane, a w każdym razie pozbawione tam będą jakiegokolwiek znaczenia. Poprzednio przed emeryturą, przez całe swoje życie, byłem drobnym, niewiele znaczącym urzędnikiem, pracującym w jednym z podrzędniejszych urzędów, tam też spotkałem Stefana B, głównego bohatera, mojej opowieści. Rzecz miała miejsce, niedaleko Dworca Wschodniego, głównego przy-najmniej do niedawna siedliska ludzkich odpadków i resztek, brudnych i wstręt-nie śmierdzących, w większości zdegenerowanych, często zapijaczonych. Wy-starczy aby jeden tylko z nich, znalazł się w tramwaju lub autobusie komunikacji miejskiej, a trudny do wytrzymania smród, natychmiast niemal dociera do najdalszych jego zakątków i żeby pojazd był nie wiem jak przeładowany, wokół siewcy tego odoru, zawsze tworzy się duża pusta przestrzeń. Menele, bo taka jest ich najpopularniejsza nazwa, ubierają się w byle co, nie mają zresztą innego wyboru, nie maja przecież pieniędzy, za które mogliby sobie jakiekolwiek ubranie kupić. Czasami uda im się otrzymać coś, od Opieki Społecznej, przeważnie jednak swój przyodziewek zdobywają penetrując śmietniki, gdzie inni szczęśliwsi od nich ludzie, wyrzucają znoszone i niepotrzebne już im ubrania. Żywią się też byle czym, stosując przy tym, dla zdobycia pożywienia podobne techniki, do tych, jakie zapewniają im ubiór. Czasami uda im się skorzystać z darmowych zupek, którymi ich fundatorzy, usiłują zapewne uspokoić, swoje niezbyt czyste sumienia. Bywa też, że coś im skapnie z osławionej zwłaszcza w ostatnim czasie, Opieki Społecznej, choć obecnie dzieje się to podobno coraz rzadziej. Kręcą się także wokół różnego rodzaju jadłodajni, knajp, barów, mini-barów i innych pokrewnych im przybytków, gdzie bystrym okiem, czujnego obserwatora, natychmiast wychwytują każda niedojedzoną resztkę, natychmiast ją zjadając. Ze względu na charakterystyczny dla nich, nieprzyjemny fetor i obficie pokrywające ich robactwo, przeganiani są zwykle z takich miejsc, niczym bez-pańskie psy. Mimo tego jednak, czasami udaje im się w ten sposób zdobyć jakieś pożywienie, wystarczające im do przetrwania jeszcze jakiś czas dłużej. Zdobywają też od czasu do czasu jakieś pieniądze. Czasem uda im się nawet, coś komuś ukraść pomimo ich odrażającej powierzchowności i ostrzegającego wszystkich, przed ich bliskością smrodu,. Częściej jednak zdobywają je, sprzedając puste puszki po piwie, lub puste butelki, czasem jakieś kartony. Bywa też że udaje im się, znaleźć coś wyrzuconego przez zwykłych ludzi na śmietnik, coś nie przedstawiającego dla wyrzucającego już żadnej wartości, ale mogące się innym jeszcze przydać. Taka rzecz z reguły staje się łupem, właśnie menela. Zdarza się także, choć są to zjawiska niezwykle rzadkie, że uda im się nawet taką rzecz komuś sprzedać, za jakieś zupełnie śmieszne pieniądze. Wtedy chwilowo wzbogacony menel, spożytkowuje je przeważnie w jeden sposób. Nabywa coś, co pozwoli mu się upić, albo też inaczej oszołomić i choćby na krótką chwilę odpłynąć, od brudnej i plugawej rzeczywistości. Czy można się temu jednak dziwić, że człowiek zepchnięty na samo dno ludzkiej egzystencji, stara się choć na chwilę od niej uciec i o niej zapomnieć. Mnie przynajmniej, zupełnie to nie dziwi. Menele piją dosłownie niemal wszystko, co tylko im się trafi. Od normalnych alkoholi takich jak piwo, wino czy wódka, co trafia im się raczej niezwykle rzadko, poprzez denaturat, stolarską politurę, do tak przedziwnych specyfików, że trudno nawet jest sobie wy-obrazić normalnemu człowiekowi, aby to mógł ktoś wypić. Rzecz oczywista, nie pozostaje to bez skutków dla ich organizmów i tak już osłabionych chronicznym niedożywieniem i gorzej niż bydlęcymi warunkami egzystencji. Dlatego też menele z reguły, po stoczeniu się na samo dno otchłani piekła za życia, żyją przeważnie bardzo krótko. Często się zdarza, że widuje się któregoś z nich, przez dłuższy okres cza-su w jednym określonym miejscu. Potem człowiek ten, bo pomimo wszystko to jest nadal istota ludzka, gdzieś znika i więcej go już nie widzimy. Bardzo często oznacza to, że istota ta zakończyła już życie i służby septyczne, nareszcie zrobiły z nim porządek. Co jednak sprawia i jaki jest tego mechanizm że ludzie ci, wytrąceni z obiegu normalnej ludzkiej egzystencji, lądują w tej kloace, gdzie prowadzą egzystencję, gorsza od najbardziej nawet odrażającego bydlęcia. Do niedawna jeszcze, ogromną większość z nich stanowili ludzie, w naturalny sposób skrzywieni przez Naturę. Ludzie ci posiadali bardzo specyficzną konstrukcję psychiczną, dla nich taki właśnie tryb życia, był poniekąd rzeczą zupełnie naturalną. Był to jak sądzę iż tak można powiedzieć, naturalny margines degeneratów i dewiantów, stanowiący mikroskopijną zaledwie część całej ludzkiej społeczności. Teraz ludzi prowadzących taki tryb życia, pomimo ich krótkiego i to coraz krótszego z za-sady żywota, jest jakby coraz więcej. Nie wiem czy ktoś w tej dziedzinie przeprowadzał jakieś badania, ale my-ślę że one by tę tezę w zupełności potwierdziły. Bez żadnej wątpliwości, czynnikiem napędzającym tę chorą tendencję, jest powszechnie obecnie obowiązują-cy, system organizacji, życia społecznego, spychający jednostki pod pewnymi względami słabsze, a na pewno gorzej psychicznie przystosowane do życia w naszej odhumanizowanej dżungli, do tej właśnie bydlęcej egzystencji, na samym dnie kloaki. Cechą charakterystyczną wyróżniającą w sposób zdecydowany społeczność meneli od świata zwykłych ludzi jest fakt, że z reguły nie posiadają oni własnego domu. Śpią więc gdzie popadnie, na kolejowych dworcach, posadzkach poczekalni, ławkach jeśli takie są, bo właśnie ze względu na nich, w większości warszawskich dworców, zlikwidowano niemal wszystkie ławki. Śpią też nieraz bezpośrednio na betonie peronów. Poza dworcami można napotkać ich śpiących, w parkach, na ławkach, na trawnikach, w krzakach, lub też zaszytych gdzieś w jakichś najbardziej nieprawdopodobnych dziurach. Okupują domki na ogródkach działkowych, wciskają się do kanałów sieci ciepłowniczych i kolejowych wagonów na bocznicach. Nawet w lecie ich los, jest nie do pozazdroszczenia, ale od tego jednak, oni dość rzadko umierają. Znacznie gorzej jest w zimie. Wtedy na meneli przy-chodzi prawdziwy pogrom, jako że ilość miejsc, gdzie dałoby się przespać w znośnej temperaturze, gwałtownie się kurczy. Zamarzają wtedy bardzo często, choć chyba mimo wszystko nie tak często, jakby sobie tego niektórzy życzyli, dla których oni wszyscy powinni razem, wszyscy na raz wymarznąć, rozwiązując w ten sposób brzydko pachnący problem ludzi bezdomnych, „Brzydką plamę w krajobrazie idealnym”, jak to kiedyś w zupełnie innym kontekście ideologicznym, śpiewał Przemysław Gintrowski. Gdyby do tego jeszcze chcieli dołączyć bezrobotni, ich zadowolenie pewnie byłoby jeszcze większe. Pora teraz jednak chyba, po tym ogólnym wprowadzeniu w brudny i śmierdzący pejzaż świata meneli, powrócić do owego mroźnego dnia, kiedy to poszedłem na przystanek tramwajowy, w pobliżu dworca kolejowego, Warszawa-Wschodnia. Stefan Na przystanku kuląc się z zimna, czekało na nieprzyjeżdżający tramwaj, kilka osób. Pogoda była wyjątkowo wredna, oprócz solidnego kilkunastostopniowego mrozu, wiał jeszcze dokuczliwy, momentami porywisty, przenikający do szpiku kości lodowaty wiatr. W pierwszej chwili, nie zwróciłem na to uwagi, zajęty zasłanianiem się, przed wciskającymi się wszędzie, mroźnymi podmuchami, potem jednak spostrzegłem, że nie opodal przystanku, jakby symbolicznie, tuż przy betonowym koszu na śmieci, leżał na zamarzniętej ziemi, przykryty gazetami człowiek. Obok niego stał przytupujący z zimna, mundurowy funkcjonariusz, którego tu pozostawiono zapewne, celem pilnowania trupa. Po jego zsiniałej twarzy i moc-no czerwonym nosie, można było sądzić, że sytuacja w jakiej się znalazł, by-najmniej go nie uszczęśliwia. Bo i to, że musiał tutaj sterczeć w towarzystwie było nie było umarłego, a jeszcze na dobitek, ten przeklęty wiatr przenikający do samego wnętrza, swoim mroźnym tchnieniem. Widząc przykryte gazetami zwłoki, podszedłem do policjanta pytając go o to, co się tutaj stało. Zapytany funkcjonariusz krótko odpowiedział: A to jakiś przeklęty śmierdziel tu zamarzł i teraz ja muszę go pilnować i czekać na tym cholernym mrozie, aż tu po niego przyjadą i wreszcie go zabiorą. Na tym nasza rozmowa się zakończyła. Stałem tak i spoglądałem, na tą niewielką kupkę, byłej ludzkiej egzystencji, teraz skrytą pod gazetowym papie-rem. Nagle powiało bardzo mocno z nieco innego kierunku i słabo zamocowana gazeta przykrywająca głowę i tułów trupa, sfrunęła odsłaniając to, co poprzednio skrywała. Wstrząs jaki wtedy przeżyłem, jest naprawdę bardzo trudno, z czymkolwiek porównać. To było dosłownie, jak grom z jasnego nieba, lub silne uderzenie, policyjna pałka w głowę. Przez moment poczułem że robi mi się słabo, a nogi pode mną zaczęły się uginać. Po chwili jednak na szczęście, udało mi się powrócić do względnej zresztą równowagi. To był on. Stefan B. Mój dawny dobry znajomy, można by nawet rzec przyjaciel, mimo iż z powodu znacznej różnicy wieku, zawsze mówił mi per pa-nie R. Przez okres sześciu czy nawet siedmiu lat, mój kolega z pracy. Mimo iż bardzo teraz zmieniony, jego identyfikacja nie sprawiła mi żadnego kłopotu. Już sam fakt, że był to teraz sopel lodu, musiał go bardzo zmienić. Ale był to jednak, bez najmniejszej nawet wątpliwości właśnie on; Stefan B., z którym prze-gadałem w przeszłości, tyle godzin. Wtedy kiedy nasze kontakty były najbliższe, był to człowiek bardzo wrażliwy i niezwykle inteligentny, można nawet powiedzieć, człowiek bardzo mądry. Teraz leżał na boku, ubrany w jakąś starą i poprzecieraną na brzegach wielką, o kilka na niego numerów za dużą marynarkę, we wzorzysta kratę. Niżej miał na sobie, brudne i dziurawe na jednym z kolan, dżinsowe spodnie. Pod marynarką ubrany był, w koszmarnie brudną flanelową koszulę, a na nogach miał mocno zniszczone i częściowo podarte, tzw. adidasy. W obronie chyba przed atakującym go zimnem, cały był skulony, z nogami podciągniętymi niemal pod brodę, ręce zaś zwinięte w pięści, wepchnięte miał pod marynarkę. Twarz zarośnięta dwutygodniowym mniej więcej zarostem, wyrażała ogromne cierpienie, zamrożone teraz kilkunastostopniowym mrozem. Zauważyłem też, że nieco wyłysiał. Na obserwację tego co pozostało po Stefanie B, miałem nie więcej niż minutę, gdyż po tym mniej więcej czasie, na przystanek wjechał szary samo-chód transportowy, po czym z jego wnętrza, szybko wyskoczyło dwóch, dal-szych funkcjonariuszy, niosąc w rękach czarny foliowy worek. Szybko podeszli oni do trupa, po czym usiłując go podnieść zaczęli się z nim mocować, ten jednak jakby im na złość, dość mocno przymarzł do chodnikowych płytek. W końcu wreszcie ich wysiłki zostały uwieńczone powodzeniem i trup został od gruntu na którym leżał oddzielony, pozostawiając na nim jedynie resztki przymarzniętego materiału, oderwanego od jego ubrania. Po tym sukcesie, mocno poirytowani tymi trudnościami funkcjonariusze, szybko włożyli trupa do czarnego worka, natychmiast zasunęli suwak i sprawiwszy się z tym, bez chwili zwłoki wrzucili czarny tłumok do wnętrza samochodu. Kłopoty jakie zmarły człowiek sprawił funkcjonariuszom, przy odrywaniu go, od zmarzłej ziemi, były już chyba ostatnimi, jakie mieli funkcjonariusze systemu, ze Stefanem B. Jego własne kłopoty z systemem, również się już zakończyły. Po chwili samochód głośno warcząc odjechał, a ja zostałem sam, na pustym teraz, zmrożonym powiewami lodowatego wiatru przystanku. Poznałem go więcej niż ćwierć wieku temu. Przyszedł wtedy do naszego urzędu do pracy, jako młody, dwudziestokilkuletni mężczyzna, inteligentny i bystry. Poznaliśmy się i chyba polubiliśmy. Nieraz zdarzało się, że wpadaliśmy do swoich pokojów, czasem on do mnie, czasem ja do niego, aby porozmawiać sobie, o sprawach wzajemnie nas interesujących. Czasem dyskutowaliśmy o literaturze, czasem o filmie lub sporcie, czy sztuce, głównym jednak tematem na-szych rozmów, była otaczająca nas rzeczywistość życia społecznego, z której wtedy, o święta naiwności, byliśmy wówczas tak bardzo niezadowoleni. Nieraz zdarzało nam się także wypić spod biurka, kieliszek wódki. Wówczas nasze rozmowy, nabierały jeszcze dodatkowego ognia. Po jakimś czasie, ja odszedłem z tego urzędu, obejmując inną lepiej płatną pracę. Nie było mnie tam prawie przez trzy lata. Po tym czasie jednak zdecydo-wałem się tam powrócić. Większe pieniądze, jak się okazało, przynajmniej dla mnie, nie zawsze są, za wszystko wystarczającą rekompensatą. W międzyczasie, Stefan B awansował w hierarchii służbowej o dwa stopnie. Mój powrót nastąpił niemal dokładnie w okresie tuż przed strajkami gdańskimi. W powietrzu niemal dosłownie czuło się powiew nadciągających przemian. Atmosfera była napięta i pełna oczekiwania. A potem wybuchła Solidarność. Stefan B. mimo drobnych zresztą jedynie szykan, ze strony kierownic-twa urzędu, zapalił się do sprawy Solidarności całym sercem. Chodził po wszystkich, agitował i namawiał. Stał się w urzędzie osoba niezwykle popularną. Nic dziwnego więc, że na pierwszym zebraniu założycielskim, zakładowej Solidarności, został przez aklamacje wybrany jej przewodniczącym. Potem były miesiące pracy, nad umacnianiem struktur związkowych. Coraz więcej ludzi przepisywało się do Solidarności, opuszczając związki pro rządowe. W końcu Solidarność zrzeszała większość pracowników naszego urzędu. Wszystko wy-dawało się być na dobrej drodze, ale już wtedy zaczęły się pojawiać dręczące przeczucia, co do kierunku w którym to wszystko zmierza. A potem wszystko przeciął stan wojenny Jaruzelskiego. Członkom związku dano do wyboru, albo zrzekają się w nim swojego członkostwa, albo też tracą pracę. Ja zrzekłem się tego członkostwa i w naszym urzędzie, dopracowałem się emerytury, on wybrał drogę honorową i nie dał się złamać. Wobec tego musiał odejść. Nasze ówczesne kontakty, znacznie się wtedy rozluźniły, choć jednak nie do końca, bo Stefan szybko odnalazł kontakt z rodzącym się wówczas podziemiem i zaczął dostarczać nam, prasę i literaturę drugiego obiegu. Po pewnym czasie dowiedziałem się, że przyskrzynili go ludzie Jaruzelskiego. Nie siedział jednak w więzieniu zbyt długo i już po kilku miesiącach, korzystając z licznych wtedy amnestii, powrócił do domu. Jego wpadka nie wpłynęła na jego działalność, ale widziałem po nim wyraźnie, że jego entuzjazm dla sprawy, gasł proporcjonalnie do tego, jak wchodził on coraz głębiej w podziemne struktury i poznawał wiodących w niej ludzi. Około roku 86 lub może 87, jego dawny zapał, wygasł już niemal całko-wicie. Kropkę nad i postawiła jednak, jego bytność w Stoczni Gdańskiej, w czasie sierpniowego strajku w roku 1988, kiedy to na własne oczy zobaczył jak no-wa, rodząca się wtedy kasta funkcjonariuszy nowego systemu, traktuje zwykłych ludzi. Jakoś tak krótko po tym strajku wpadł do mnie do biura i opowiadał mi o tym, co tam widział i przeżył. Widać było po nim, że swoje ówczesne rozczarowanie przeżył bardzo mocno. Potem były pamiętne wybory czerwca 1989. Na krótko przed nimi Stefan ponownie mnie odwiedził, rozmawialiśmy wówczas na ich temat. Stefan nie krył wtedy przede mną swojego rozczarowania i swoich zawiedzionych nadziei. Powiedział że w wyborach tych, nie zamierza uczestniczyć i o ile wiem, słowa dotrzymał. Ja sam wtedy głosowałem i to głosowałem tak jak większość w tych wyborach, na Solidarność. On wyzbył się już wtedy złudzeń, my jeszcze je na krótko zachowaliśmy. Powiedział wówczas jeszcze coś, co wtedy wydawało mi się być przesadnym i zdawało się być skutkiem rozczarowania i zawiedzionych nadziei, dziś jednak jest to dla mnie dowodem, jego nieprawdopodobnej bystrości i przenikliwości. Pamiętam jak dziś, jak mi to wszystko uzasadniał: Widzi pan, sprawa tylko pozornie wygląda na niezwykle skomplikowaną, w rzeczywistości jest jednak banalnie prosta. Każdy proces ma bardzo podobny charakter, ale ma też swoją, właściwą sobie logikę i określony nią prze-bieg. Ma także swój początek i swój koniec. Określone przyczyny wywołują określone skutki. Niech mi pan powie czy proces który jest napędzany motoryką egoizmu i chciwości, w którym podstawowymi narzędziami jest psychotechniczna obróbka zbiorowej świadomości, bo czym innym jak nie tym, jest reklama a także moda, czymże innym jest masowa kakofonia dmuchających w jedną trąbę, wszelkich qusi propagandystów, atakujące nasze umysły ze wszystkich stron poprzez oczy i uszy. Którego sposobem jego realizacji, jest bezwzględność i nieliczenie się z człowiekiem, gdzie jedynym rzeczywistym kryterium skuteczności jest egoistyczny zysk jednostki mierzony w pieniądzach, bez oglądania się na to jakim ludzkim kosztem został on uzyskany. Niech mi pan powie panie R, czy rozsądnym jest oczekiwanie, że takie monstrum, nagle zacznie tworzyć dobro, i że coś takiego może dać owoce pozytywne społecznie. To przecież oczywisty nonsens. To tak jakby wierzyć, że zasiawszy rzodkiewkę, wyrosną nam dęby. Już niebawem Pan się o tym sam przekona. Stefan B zamyślił się na chwilę, po czym kontynuował swoją myśl: Często słychać narzekania, że dzisiejszy świat, jest wyjątkowo parszywy, ale jest on przecież tylko odbiciem osobowości ludzi tak go urządzających. Czy zatem system, który promuje takich ludzi, do możliwości decydowania o losach całej ludzkiej społeczności, jest systemem dobrym. Nie drogi panie R. To jak matematyka. Dwa plus dwa, to jest zawsze cztery. A tu nagle mówią panu, że dwa i dwa to powiedzmy raz równa się to pięć, innym znowu razem dwa tysiące, stosownie jak pasuje zleceniodawcom inżynierów dusz. Nigdy jednak nie jest to cztery. Jedno panu powiem. Wcale nie jest dobrze zbyt wiele rozumieć, bo wtedy człowiekowi opadają ręce i ogarnia go czarna rozpacz. Bo tu naprawdę w tym systemie, nic się nie da zrobić. To jest po prostu zwyczajnie, zupełnie niemożliwe. Decydują pryncypia, a one są niezmienne. Jak największy zysk, bez względu na środki potrzebne do jego uzyskania i bez względu na indywidualną ludzką krzywdę, jaką tworzenie tego egoistycznego zysku niesie innym ludziom. Nie wiem, ale wydaje mi się, że wraz ze śmiercią Stefana B, świat stracił jednego z największych filozofów naszych czasów. W tym mniej więcej czasie, postanowił On powrócić do poprzedniej pracy, z której ukaz Jaruzelskiego go relegował. Niestety okazało się to niemożliwe, gdyż jego pracodawca po prostu bojąc się go i jego popularności w urzędzie, wykorzystał fakt, że jak się okazało Stefan przegapił o dwa miesiące, ter-min wyznaczony przez nowe władze, na tego rodzaju powroty. Ponieważ trafiła mu się w międzyczasie inna, w dodatku dość dobrze płatna praca, nie upierał się specjalnie przy swoim i machnął ręką na swój powrót. A szkoda, gdyż ja miał-bym znowu swojego przyjaciela przy sobie, a on zapewne pracowałby tam do dzisiaj, no i żyłby jeszcze, nie przeżywając w dodatku tych strasznych upokorzeń jakich musiał doświadczać w ostatnim okresie swojego życia.. Przeżywał on wtedy, bardzo ciężki okres w swoim życiu. Do ruiny złudzeń, dołączyły się poważne kłopoty natury osobistej. Jego żona, kobieta wyjątkowo atrakcyjna, poznała kogoś z szalejącej wówczas kasty nowo-dorobkiewiczów i skuszona jego brudnymi pieniędzmi, opuściła Stefana, aby żyć z tamtym. Następne nasze spotkanie miało miejsce, niemal rok później. Stefan znowu był na fali. Tym razem wspólnie z grupą innych osób, założyli oni czasopismo, którego celem była walka z rodzącym się wtedy etycznym bezprawiem i zakamuflowaną przemocą nowego systemu. Walka także z coraz bar-dziej widoczną amoralnością, naturalnie nie tą w kościelnej interpretacji i odczłowieczeniem rzeczywistości, gdzie człowiek stawał się w rękach innego człowieka, jedynie narzędziem tworzącym dla niego zysk, w rzeczywistości o wiele mniej wartym od maszyny, bo o tę maszynę, z powodu jej ceny, jej właściciel musiał dbać i ją konserwować, podczas gdy ludzi gotowych do pracy czekało za bramą, coraz więcej i więcej. Niestety i ta jego inicjatywa nie trwała zbyt długo i po roku kłopotów, jego pismo upadło. W pełni więc potwierdziły się jego własne proroctwa, co do niemożności zrobienia czegokolwiek. Wtedy to chyba właśnie, Stefan B. definitywnie już zrezygnował z prób naprawiania tego świata. Dostał się za protekcją, do jakiejś innej nowo powstałej gazety. Niestety jego zła passa nadal trwała i po niecałym roku ukazywania się i to pismo także zakończyło życie. I tym razem jednak, wyszedł jeszcze z opresji obronną ręką i znalazł na dłuższy tym razem okres, bo trwający pięć lat, nowego pracodawcę, zarabiając przy tym stosunkowo nie najgorzej. To był jednak już ostatni okres, jego względnego powodzenia. Nadchodziły bowiem ciężkie czasy. Odzywały się coraz groźniejsze sygnały, nadciągającego kryzysu a na naszą rzeczywistość kładły się coraz gęstsze, złowróżbne cienie. Zakład Stefana splajtował, a on znalazł się ponownie bez pracy. Jeszcze dwukrotnie udało mu się na krótko znaleźć zatrudnienie. W tym właśnie czasie, spotkaliśmy się po raz ostatni. Po długim niewidzeniu, umówiliśmy się u mnie na wódkę. Przegadaliśmy kilka godzin. Stefana niemal nie poznawałem. Był to teraz zmęczony i bardzo rozgoryczony człowiek. Do innych trudności dołączyły się teraz jego nowe kłopoty ze zdrowiem, uniemożliwiające mu praktycznie, jakąkolwiek pracę fizyczną. Pamiętam że już wtedy, był on pełen czarnych myśli i złych przeczuć. Rozumiejąc znacznie lepiej od innych mechanizmy tworzące naszą rzeczywistość, bezbłędnie jak się później okazało, rysował czekającą nas nieco później przyszłość. Potem straciłem go z oczy na dobre. Jakiś rok temu wstecz, tknięty złym przeczuciem, postanowiłem go odszukać. Będąc na emeryturze, miałem na to sporo czasu. Kiedyś miałem do niego telefon, ale później gdzieś mi się on zapodział, wobec tego postanowiłem złożyć mu wizytę osobiście. Poprzednio, przed wielu już co prawda laty, byłem u niego kilkakrotnie i dobrze zapamiętałem usytuowanie mieszkania, w którym on zamieszkiwał. Gdy dotarłem na miejsce i stanąłem pod jego drzwiami, pamiętam że ogarnęło mnie dziwne odczucie silnego niepokoju. Na sygnał dzwonka, drzwi otworzył zupełnie nieznany mi mężczyzna, a gdy spytałem go o Stefana B, do-wiedziałem się od niego, że tu nikt taki nie mieszka i nic mu o nikim takim nie wiadomo. On sam mieszka tu zaledwie od pół roku i jeszcze niezbyt dobrze po-znał swoich sąsiadów. Poradził mi odszukać dozorcę domu i od niego zasięgnąć informacji. Tak też zrobiłem. Zjechałem windą na parter i rozejrzałem się wo-kół siebie. Kiedyś mógłbym skorzystać z listy lokatorów, teraz jednak tajemni-ca, chroniąca naszą świętą osobistą wolność przed brudna ciekawością obcych, uniemożliwiała mi to. W końcu jednak mimo wszystko, udało mi się odnaleźć dozorcę domu. Od niego dowiedziałem się, że Stefan kilka miesięcy wcześniej, na mocy przepisów nowego porządku, został eksmitowany na bruk. Nie mógł przecież nadal mieszkać, skoro nie płacił za mieszkanie, gwałcąc w ten sposób ekonomiczne podstawy funkcjonowania państwa. Że przedtem to samo państwo, pozbawiło go elementarnych możliwości ludzkiego bytowania, to było jak się zdaje zupełnie bez znaczenia, tym bardziej że państwo to, było wobec niego w największym porządku, wypłacając mu przez okres półrocza suty, bo czterystu złotowy zasiłek, który wystarczał dokładnie na opłacenie komornego, zakładając naturalnie, że Stefan B, nauczy się obywać bez pożywienia. Na moje pytanie, co się teraz z nim dzieje, dozorca nie potrafił mi udzielić żadnej odpowiedzi. Gdy wte-dy zniknął, on stróż więcej go nie widział. Potem starałem się odnaleźć innych naszych wspólnych znajomych, ale nikt albo nic o nim nie wiedział, albo też nie chciał nic na ten temat mówić. Do-tarłem nawet do jego byłej żony i ta o dziwo, coś o nim wiedziała, z sarkazmem kierując mnie na Dworzec Wschodni, gdzie według niej, widuje się go najczęściej. Kierując się tą wskazówką, wielokrotnie odwiedzałem to miejsce, ale albo nie miałem szczęścia, albo też informacja była nieścisła, w każdym razie Stefa-na nigdy tam nie spotkałem, aż do tego tragicznego finału. W jakiś czas później, spotkałem kogoś, kto coś o nim wiedział. Mówił że rozmawiał z nim, na kilka miesięcy przed jego późniejszą śmiercią. Stefan skarżył mu się wtedy, że nikt, absolutnie nikt nie pomógł mu w żadnej sprawie. Będąc już na krawędzi przepaści, tuż przed ostatecznym w nią upadkiem, podobno zwracał się o pomoc, do wszystkich tych z którymi kiedyś współpracował, w tym także do tych, którzy w nowej rzeczywistości, całkiem nieźle się urządzili, a nawet „piastowali” takie lub inne godności. Od jednej czy dwóch osób, dostał jakieś dziadowskie datki, żadnej jednak pracy. Dlaczego nie zwrócił się wtedy do mnie. Przecież bym go wspomógł, miałby chociaż gdzie się podziać, a i z głodu też by nie umarł. Jakoś razem byśmy przeżyli. Widocznie wiedząc, że jestem tylko biednym emerytem, nie sądził abym mu był w stanie, w czymkolwiek dopomóc. Stałem tak na pustym przystanku, smagany zimnym wiatrem i myślałem o tych wszystkich, do których on się wtedy zwracał. Myślałem o krzywdzie jakiej oni doznali od brutalnej rzeczywistości, której brudne reguły zamieniły ich serca w twarde i zimne kamienie. Zajęci wyłącznie sobą, nie pomyśleli nawet o tym, że być może już jutro, na skutek nowych tąpnięć lub jeszcze skuteczniejszych metod ekonomicznych demokratycznie wybranych elit, oni sami znajdą się dokładnie w takiej samej sytuacji w jakiej znalazł się błagający ich o pomoc Stefan B i że wtedy, im także kolejni zapatrzeni tylko w siebie, inni twardzi ludzie, o podobnych do ich własnych kamiennych sercach odmówią wsparcia i że być może to ich trupy zobaczy wtedy ktoś, kto mógłby ich wesprzeć, gdyby pomyślawszy o tym, zwrócili się do niego o pomoc. Tyle że oni tego właśnie, akurat by nie uczynili. Pomyślałem także, ile też osób o podobnym rodowodzie do Stefana B, znajduje się wśród brudnych, śmierdzących i zawszonych meneli, pogardzanych i kopanych. Pod sam wieczór, pogoda bardzo się poprawiła, lodowaty wiatr ustał a temperatura znacznie się podniosła. Zaczął popadywać, drobny na razie śnieg. Zmierzch zapadał nad Starym Miastem, niebo ciemniało coraz bardziej, gdy za-padające ciemności, rozjaśnił blask przepięknych, różnokolorowych sztucznych ogni, które niespodziewanie wykwitły na niebie. Wystrzeliwane race unosiły się pionowo do góry i eksplodując potem na dużej wysokości, rozświetlały wszystko wokół siebie, bajecznie pięknym blaskiem, tworząc później przepiękne świetliste pióropusze, opadające następnie snopem różnobarwnych iskier. To rządcy systemu, po raz już nie wiadomo który, dawali dowód swojej miłości do podporządkowanych im suwerennych społeczności Warszawy, dając im całkowicie gratis chwile olśnienia pięknem, serwowanego przez nich widoku. Niestety, Stefan B, z tej ich, do niego też przecież skierowanej dobrotliwej troskliwości, nie mógł już skorzystać i napawać się zarówno ich bezinteresownością, jak i pięknem powstających za ich sprawą widoków. R. Mioduszewski 11 listopada 2001. Warszawa 13 września 2002.
Posted on: Fri, 05 Jul 2013 08:18:21 +0000

Trending Topics



被轉賣的 Google Glass
Daily Cosmic Calendar for Wednesday, August 28th Virgo has many
52" Casa Vieja Lexington White Ceiling Fan Reviews on 52" Casa
My last week income that make me proud n isolate me from those

Recently Viewed Topics




© 2015