Marcin Stępniewski-Janowski-prosze bardzo - TopicsExpress



          

Marcin Stępniewski-Janowski-prosze bardzo PTASZEK UGUPU Kiedy byłem mały, starszy brat posadził mnie na rozpalonej blasze. To dało mi przedwczesny impuls do rozważań o zagadnieniu „człowiek a natura”. Wpływ temperatury na nasze zachowanie, choć to on właśnie stał się bodźcem, bynajmniej nie wyczerpał zakresu pytań, na które postanowiłem znaleźć odpowiedź. Jakie jest miejsce człowieka w wielkim kole przyrody? Jaka rola? Porcję kalorii, którą otrzymałem wtedy, tam, na blasze, oddałem z kolei atmosferze po przekształceniu energii cieplnej w fonetykę, czyli, jak sądzę, w energię kinetyczną, zważywszy, że głos polega na drganiach, czyli ruchu. W ten sposób już w zaraniu życia uderzył mnie fakt, że jestem ogniwem w obiegu natury. Kiedy człowiek włącza się w grę żywiołów, żeby stać się jej cząstką, a kiedy zachowuje odrębność? Słowem — pogranicze, powiązanie i przenikanie między człowiekiem a naturą miało stać się dla mnie, dzięki bratu, namiętnością już od wczesnego dzieciństwa. Jej zaspokojenie wymagało wysiłków czysto praktycznych, opanowania wiedzy. Nie szukając daleko, jako kryptonim natury przyjąłem jej formę najbardziej rzucającą się w oczy — botanikę, a przede wszystkim zoologię. Nieustanne dążenia, doświadczenia i usiłowania, których motorem była moja tajemna pasja, mnie tylko wiadoma, przysporzyły mi wobec świata dość znacznej sławy uczonego. Ja jednak, daleki od zaspokojenia, nie ustawałem. Żadne z moich dotychczasowych rozwiązań nie wydawało mi się wystarczające. Temu nienasyceniu, wiecznemu brakowi zadowalających odpowiedzi należy przypisać, że w pięćdziesiątym roku życia znalazłem się na kolejnej placówce naukowej, w głębi dziewiczego obszaru, w towarzystwie jednego tylko człowieka. Klimat tam był piekielny. Fauna i flora zadziwiająco bujne. Za siedzibę posłużył nam domek na palach, wzniesiony opodal bagniska, w środku puszczy. W towarzystwie jedynego asystenta, porucznika C., trwałem od wielu miesięcy, walcząc z tysiącem plag tej okolicy i nieustępliwie prowadząc badania nad zagadnieniem, które mnie pasjonowało najbardziej — tajemnicą współżycia i współzależności rozmaitych gatunków. Porucznik C. był młodym, dzielnym człowiekiem. Znosił trudy, umiał spojrzeć w twarz niebezpieczeństwu, a przy tym okazał się bystrym obserwatorem. Prowadziliśmy straszną egzystencję. Upał, opary unoszące się nad pobliskim bagnem, niespodziewane ulewy, mnogość jadowitych stworzeń i roślin, choroby, brak jakiejkolwiek łączności ze światem cywilizowanym, różnorakie drapieżce — w takich okolicznościach musieliśmy nie tylko żyć, ale i przeprowadzać wyczerpujące badania. Wkrótce, chcąc nie chcąc, musieliśmy przystosować się do otaczającej nas rzeczywistości, upodobnić się, zbliżyć — zewnętrznie i wewnętrznie — do natury. Twarze zarosły nam długim włosem. Nie obcinane paznokcie czyniły wrażenie szponów. Mowa stała się chropawa, gwałtowna, nieartykułowana. Co do stanu umysłów, zapomnieliśmy o subtelnościach intelektu, zachowując jedynie stałą wiedzę fachową. Chcąc wydrzeć przyrodzie jej tajemnice, musieliśmy częściowo zatrzeć różnice między nami a nią. Wtedy jeszcze nie lękałem się chwilowego z nią kompromisu. Wydawało mi się, że zawsze będzie czas na odwrót, że po wypełnieniu zadania będziemy umieli powrócić do cywilizacji. Największych udręk doznawaliśmy między godziną jedenastą rano a trzecią po południu, kiedy na skutek nieznośnego upału trzeba było przerywać pracę. Każdy spędzał ten czas odmiennie. Ja, zupełnie wycieńczony, kładłem się na pryczy, a mój młody przyjaciel oddalał się w gąszcz, gdzie, jak twierdził, było nieco chłodniej. Jak już wspomniałem, prowadziliśmy badania nad współżyciem wśród zwierząt. Podstawą naszej obserwacji stał się rodzaj nosorożca, gdzie indziej doszczętnie już wytępiony. Jeden jedyny okaz zamieszkiwał wśród bagien w pobliżu naszej placówki. Był to samotny, olbrzymi osobnik, jak wiedzieliśmy z dawnych opisów i własnych doświadczeń — bardzo dziki i niebezpieczny. Toteż prowadzić obserwacje mogliśmy tylko na odległość, przy pomocy lunet i z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Sławomir Mrożek – Opowiadania 112 Dość rychło zauważyliśmy, że koło nosorożca kręci się pewien lisek, mały i niepozorny, który dość często przemykał się w kierunku bagniska. Potem widzieliśmy ich razem, jak szli w puszczę. Rozwiązanie tej zagadki zabrało nam dobre parę tygodni. Otóż lisek, biegnąc przodem, wskazywał olbrzymowi miejsca, gdzie rosły w ziemi korzenie dzikiego chrzanu, ulubiony przysmak kolosa. Nosorożec jednym tupnięciem przebijał powierzchnię gleby, otwierając jednocześnie dojście do podziemnych nor borsuczych. Wtedy lisek natychmiast wskakiwał do nory i odbywał szybką kopulację z samicą, korzystając z nieobecności samca, który w tym czasie znajdował się w głębi lasu. W ten sposób nosorożec znajdował ulubiony chrzan, zaś lisek unikał odpowiedzialności związanej z założeniem własnej rodziny. Byłem wstrząśnięty. Jako zoolog znałem bezwzględność i bezwstyd natury, ale tu, w pierwotnych warunkach, nabierały one intensywności trudnej do zniesienia. Nakreśliłem dalszy plan działania. — Należałoby sprawdzić, skąd lisek wie, o której godzinie borsuki wychodzą z domu. Bez tego nie posuniemy się ani kroku dalej. Najpierw przypuszczaliśmy, że to myszy leśne w jakiś sposób informują liska, rozumiejąc, że w ich interesie leży, aby życie erotyczne pochłaniało mu jak najwięcej czasu i odwracało jego uwagę od kwestii racjonalnego odżywiania się. Jak wiadomo, liski żywią się również i myszami. Przypuszczenie było mylne. Natura okazała się bardziej wyrafinowana. Liskowi dostarczały informacji samice pawianów. Przebiegłe te stworzenia donosiły mu o wszystkich nadarzających się okazjach, gdyż znając wysoko rozwinięty instynkt naśladowczy swoich mężów, dawały im okazję do wiernego kopiowania zachowania się liska. — To straszne! — mówiłem wieczorem do mojego towarzysza. — Dwa uczucia dominują we mnie. Pierwsze — to wstręt i groza, drugie — to mimowolny podziw dla doskonałej organizacji natury. — Mnie imponuje przede wszystkim organizacja — odrzekł młodzieniec w zamyśleniu. — Kiedyś — kontynuowałem — w ten łańcuch zależności w przyrodzie wkroczy człowiek. Wniesie on w bezmyślny żywioł instynktów pierwiastek wartości moralnych. Nie naruszając obiegu natury, przeciwnie: stając się jego świadomym ogniwem, nada mu nową szlachetniejszą treść. Następne pytanie nie dawało nam spokoju. Po co borsuki wychodzą tak często do lasu, jeżeli mogą przypuszczać, że ich nieobecność daje fatalne rezultaty z punktu widzenia rozwoju biologicznego ich gatunku? Pytanie tym trudniejsze, że często musiałem pracować sam. Porucznik zaczął się skarżyć na bóle i zawroty głowy, często bełkotał jak w febrze albo zapadał w ciężki, kamienny sen, pochrapując. Nie mogłem dłużej zaprzątać sobie tym głowy, bo dokonaliśmy następnego, wstrząsającego odkrycia. Oto z nieuwagi pawianów, prowokowanej haniebnym postępowaniem liska — korzystał pyton, który zakradał się i porywał małe pawianiątka. — To potworne! — zauważyłem wieczorem. Porucznik leżał na pryczy. Tego dnia szczególnie źle się czuł i nawet godziny, które zwykle poświęcał na wędrówkę w głąb puszczy — od jedenastej do trzeciej — po raz pierwszy spędził w bungalowie. — To ciemność! — mówiłem. — Ach, gdybym wiedział, gdzie w tym świecie nagiej żądzy i głodu jest miejsce człowieka! Co pan o tym sądzi? — A bo ja wiem... — odparł sennie porucznik. Nagle potężny wstrząs zakołysał naszą chatką. Porwałem sztucer i wyjrzałem: w blasku księżyca olbrzymi nosorożec nacierał na pale, dźwigające całą konstrukcję. Nie było chwili do stracenia. Złożyłem się... — Nie strzelać! — krzyknął dziko porucznik i podbił lufę sztucera do góry. — Czy pan słyszał o małym ptaszku, zwanym u g u p u ?! Sławomir Mrożek – Opowiadania 113 — Pan oszalał! — Mały ptaszek u g u p u zginie, jeżeli pan zastrzeli nosorożca! — Nonsens! — Pyton pożera małego ptaszka u g u p u , chyba że jest zajęty małymi pawianiątkami! — No to co z tego?! — Jeżeli nosorożec przestanie chodzić z liskiem na dziki chrzan, pawiany będą miały więcej czasu dla dzieci i pyton pożre małego ptaszka u g u p u ! Miałem tego dosyć. — Posłuchaj pan! — krzyknąłem. — Co mnie obchodzi ptaszek u g u p u ? Za chwilę nosorożec rozwali naszą chatkę! — Ptaszek u g u p u to nie jest zwykły ptaszek. On odżywia się specjalnymi liśćmi i po przetrawieniu... Głos mu się załamał. — ...daje alkohol — dokończył szeptem. — Jedno deko suszonego nawozu ptaszka u g u p u na pół litra wody. Zaczęło mi świtać w głowie. — A coś robił za to nosorożcowi? — zawołałem, przystawiając mu sztucer do piersi. — Mów, mów natychmiast! — Masowałem go codziennie od jedenastej do trzeciej. On po masażu zawsze ma apetyt na dziki chrzan. Zrozumiałem. Tego dnia porucznik zbyt długo bawił u ptaszka u g u p u i zaniedbał nosorożca. Pozbawiony masażu nosorożec przyszedł się upomnieć. W pół godziny potem, wymasowany na moich oczach przez porucznika, odszedł zadowolony. Porucznik odmówił powrotu do cywilizacji. Wchłonęła go natura. Natomiast znacznie później dowiedziałem się, dlaczego borsuki tak często wychodziły z nor do lasu: dla świętego spokoju.
Posted on: Tue, 17 Sep 2013 13:29:55 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015