Skąd pochodzimy? Czym jesteśmy? Dokąd idziemy? – czyli jak - TopicsExpress



          

Skąd pochodzimy? Czym jesteśmy? Dokąd idziemy? – czyli jak przetrwałem IV Maraton Gór Stołowych. Paul Gauguin, malarz i filozof ludzkiej egzystencji, namalował w roku 1898 obraz o takim tytule zadając pytanie o sens życia, walki i przetrwania , o wartości i cele, skoro i tak wszystko kończy się w tym samym miejscu, chociaż na końcu drogi do celu, która może prowadzić donikąd. A my? Żyjemy w spokoju aż do czasu, kiedy coś nam strzeli do głowy i zaczniemy za bardzo kombinować co by tu jeszcze ze sobą zrobić, sięgając rękami po zakazany owoc jak na obrazie Gauguina, od którego zaczynają się wszystkie kłopoty – startujemy w maratonach górskich, które prowadzą... dokąd? Właśnie. Dokąd? Na rewersie kwadratowego medalu IV Maratonu Gór Stołowych, na dole, umieszczono napis, że jest to najtrudniejszy maraton górski w Polsce. Teraz, po ukończeniu tego 46 km maratonu, mogę powiedzieć, że dla mnie był ciężki. Pomijając dystans, który dla mnie był do tej pory nieosiągalny, był to bieg trudny technicznie. Bardzo dużo wąskich przesmyków, niczym jaskiniowych, do pokonania dużo głazów piaskowcowych - nawet nie kamieni tylko dużych głazów, skał, których ominąć nie było jak, wystających pułapek korzeni świerkowych, sosnowych i tym podobnych, których ominięcie wymagało nie lada umiejętności. Podbiegów ostrych i kamienistych, wąskich i stromych zbiegów gdzie nie ma jak kogo wyprzedzić, błota w dolinkach... Ale do rzeczy. Zbieramy się na starcie w Pasterce, powoli, ludzi mrowie, jedni w obcisłych kompresyjnych czarnych ubraniach inni w luźnych biegowych .. trampy, bawełna, trykot i dzieci kwiaty. Kolorowy tłum dreptający w miejscu i po łące. Jedni oglądają pomnik, gdzie w Pasterce ktoś zostawił swoje serce, inni podążają w rozgrzewce pod górkę do lasu i wracają karnie noga za nogą niczym niezliczone zastępy krocionogów badających grunt długimi czułkami przed sobą. Inni leżą żując źdźbła traw i przypatrując się innym stojącym już na linii startu. Każdy poprawia ekwipunek oglądając się ukradkiem czy aby plecak dobrze leży, czy koszulka firmowa dobrze się kładzie na naprężonej klacie i spodnie na mocnych udach. Tylko dziewczyny roześmiane i luźne głęboko patrzą każdemu napotkanemu w oczy. One zawsze w biegach wyglądają wspaniale. Po co ja tu jestem? Zanim ruszyliśmy, zanim jeszcze dotarłem na miejsce, ba - zanim nawet wyruszyłem z domu, zacząłem się zastanawiać, jak to wszystko ogarnąć? Jaką przybrać strategię, jak pokonać taki dystans? Czy w ogóle go pokonam? Biegiem? Idąc? Nie zastanawiałem się, po co to robię bo i tak nie znam odpowiedzi. Organizatorzy wyznaczyli czas 8:30h na pokonanie dystansu 46 km. Dla mnie to i tak była fatamorgana. Do tej pory najdłuższy dystans w górach jaki pokonałem to jakieś 18 km a tutaj było 46 km. W biurze spotykam Piotra Hercoga i Marcina Świerca, odbieram pakiet i idę się przywitać. Chwilę rozmawiamy. Obaj mówią to samo, wolno zacząć i spokojnie a później przyspieszyć. Recepta prosta i łatwa i skuteczna, ale teraz po tym maratonie zastanawiam się cały czas czy dla wszystkich jest to dobra rada. Moja decyzja była szybka, co będę mógł to przebiegnę co nie dam rady przejdę, inaczej mówiąc podbiegi wyjdę, zbiegi zbiegnę ile tylko będę miał sił i .. o ile mi prądu nie wyłączą. Nie chciałem tylko żeby to był rajd w przygodowy w moim wykonaniu na zasadzie, byle jak ale dobrnąć do celu. Nie myślałem czy taka strategia zmieści się w czasie wyznaczonym przez organizatorów, po prostu stanąłem na starcie i biegłem, co mogłem. Ruszyliśmy…. Jeszcze dobrze nie zbiegliśmy z łąki a czołówka maratonu już znikała na górce w lesie daleko za zakrętem. Biegło się dobrze. Nie pamiętam kiedy mignął mi dziesiąty kilometr, zleciało szybko. W mojej grupce biegła trenerka z kilkoma podopiecznymi co chwila wydając polecenia typu; dziewczyny teraz biegniemy, dziewczyny teraz idziemy. W końcu ktoś z tyłu zawołał żeby zwolnić. To są takie sytuacje bardzo kłopotliwe. Człowiek walczy o wynik, o czas a kiedy jest się odpowiedzialnym za grupę to sytuacja robi się bardzo niezręczna, kiedy trzeba zwolnić i ustąpić własnym ambicjom. Biegniemy między skałami. Każdy ogląda się dookoła. To, co tu przyroda stworzyła naprawdę robiło wrażenie. Biegliśmy wąską ścieżką, czasami czekając w kolejce aż ktoś wyjdzie wyżej na kilkumetrową skałę albo uważnie zejdzie niżej. I ciasno, trudno było kogokolwiek wyprzedzić. Po jakimś czasie jednak zaczęło mi to przeszkadzać. Bieg przecież trwał i czas nie stał w miejscu, więc jak to? Ja stoję i czekam, niby wszystko w porządku ale coś było nie tak. Jakiś niepokój wdarł mi się w serce. Ktoś inny w trakcie biegu zatrzymał się żeby zrobić sobie zdjęcie w plenerze i pozuje na tle skał. Miarka się przebrała kiedy ktoś w trakcie biegu wyciągnął telefon i patrząc w niego zaczął nagrywać swoje komentarze z trasy i filmował okoliczności przyrody nieożywionej. O nie, tego było już za wiele, przy najbliższej okazji skoczyłem w bok na kamienie, później w błoto, zamiast karnie po deskach… i już byłem dalej. Teraz już poszło szybciej zamiast jak inni po deskach wyłożonych na dnie labiryntów, skakałem jak się dało, po kamieniach, korzeniach, po kępach traw, byle do przodu i byle szybciej. Pod górkę wychodziłem, ale za to, to co nadrobiłem na zbiegach było moje i nikt mi tego nie odebrał. Początkowo biegłem mniej więcej z tymi samymi ludźmi, tylko wymienialiśmy się na zbiegach i pod górę. Uśmiechaliśmy się do siebie, czasem zamieniając kilka słów. Do dwudziestego kilometra wszystko grało jak w zegarku. Zbiegi pokonywałem na łeb na szyję, szybko wyprzedzając innych obok mnie. Przede mną skacząc szybko po kamieniach leciała w dół dziewczyna. Wyglądała jak wiewiórka. Skok, lot w powietrzu, odbicie i kolejny skok. Biegłem tuż za nią i chyba wyczuwała moją obecność bo pewna siebie i ambitna ani na moment nie zwolniła czy ustąpiła miejsca. Nagle potknęła się, leży na głazie? Nie, zerwała się szybko na nogi i dalej w te pędy. Próbuję podać rękę i pomagam wstać. Nic się jej nie stało ale zła była i poirytowana. Popatrzyła na mnie i powiedziała, że to nic, żebym biegł dalej i się nie przejmował nią. Jak to? Przecież zawsze mogę się zatrzymać i nikt nas nie goni, przed nikim nie uciekamy ani my nikogo nie gonimy. Jeszcze chwilę biegliśmy razem i chwilę rozmawiali, później zniknęła mi z pola widzenia. Kłopoty zaczęły się po drugim punkcie kontrolnym. Zatankowałem plecak izotonikiem, sympatyczna dziewczyna uważnie wlewała zawartość z wielkiej bani pełnej czerwonego płynu. Wrzuciłem jakąś treść do żołądka, porwałem połówkę banana i dalej.. jeszcze jeden z organizatorów biegł obok mnie z foliowym workiem żebym czasem nie porzucił resztek w trawę. Trasa biegła lekko pod górkę, i mimo, że był to dość prosty technicznie odcinek nagle brakło mi sił. Do tego pojawiło się słońce i zaczęło mocniej przygrzewać. Musiałem stanąć zmęczony i przejść do marszu. Przede mną i za mną wiele osób też tak zrobiło. Ruszyliśmy dopiero gdy trasa zmieniła swój bieg. Ale to już nie było to samo. Nogi nie chciały się już sprężyście poruszać i odczuwałem narastające zmęczenie. Nawet zbiegi nie były już takie wariackie. Na jednym z nich zacząłem już odczuwać ból w kolanie a mięśnie w pachwinie nie chciały się rozciągać i bolały coraz bardziej z każdym krokiem. Biegło się, ale kiepsko a właściwie to maszerowało i jakiś marazm dawało się wyczuwać. W którymś momencie ktoś zapytał na jakimś kilometrze jesteśmy. Nie potrafiliśmy znaleźć odpowiedzi. Ludzie sprawdzali swoje urządzenia, ktoś powiedział, że zegarek zatrzymał się na 18 km, komuś innemu w ogóle nie działał. W końcu wyliczyliśmy, że to połowa trasy. I to był właściwie przełom. Biegliśmy już 3,5h i byliśmy w połowie dystansu, pomyślałem wtedy, że jeśli się nie zmuszę do biegu to czarno będę widział metę na Szczelińcu. Nie było na co czekać. Dałem znać delikatnie innym, żeby się ruszyli bo gdzie mamy biegać jeśli nie tu a już na pewno nie po schodach na Szczeliniec. Co raz częściej biegłem więc sam. Wybiegłem z lasu na szosę do Pasterki. Ale zmęczenie było coraz większe. Dokuśtykałem jakoś do punktu kontrolnego. Tuż przed podbiegiem na łąkę, ktoś schodził ze szlaku. Widać było, że coś mu jest bo zrezygnowany z trudem siadał na trawie chowając się za kępą świerczyn. Z Pasterki widać Szczeliniec Wielki. Jest w zasięgu ręki, blisko i bliziutko ale do mety na tej skale jest jeszcze 19 kilometrów. Pokonałem 27 km to i pokonam 19. Tak mi się wydawało, ale byłem coraz bardziej zmęczony i rozdrażniony a do tego jeszcze, zaczynały się mocniejsze i wyższe podejścia i trudniejsze zejścia a na koniec jeszcze schody na Szczeliniec. Próbuję jednak w dalszym ciągu biegnąć, tam gdzie się da. Nie jest to jakiś sprint a raczej kolebanie z boku na bok i szuranie nogami po kamieniach. Czasem kogoś mijam, ktoś inny mnie wyprzedza. W końcu walcząc już z całym sobą i obolałymi kończynami docieram do miejsca gdzie…. słychać muzykę z mety. Gdzieś nad nami w górze raz po raz ktoś wpadał na metę hucznie witany oklaskami. Ale to nie dla nas, my tu wspinając się powoli noga za nogą mamy jeszcze przed sobą kilkanaście kilometrów. Mimo to nastroje się poprawiły….Za sobą słyszałem kogoś, kto się wspinał pod górę pomagając sobie kijkami. Oglądałem się co chwila bo jego kijki wbijały się tuż przed moim stopami. Wyglądał jak jakiś wielki czarny pająk machający przed sobą odnóżami. Ktoś nas mijał i radośnie obwieszczał, że jeszcze kilka takich podejść i zejść będzie. W końcu schodzimy, usiłujemy biegnąć. Dziwnie jakoś. Kilometry uciekają. Chwilę biegnę z dwójką z drużyny Spartanie Dzieciom i jeszcze z kimś z teamu Drużyna Szpiku. Zabawna sytuacja, ktoś przed nami zaczął nas zachęcać do walki i dopingować do biegu. Ruszyliśmy się więc ale ledwie ich minęliśmy… to od razu marsz. Tamci się odwracają i wyśmiewają. Ech… nie ma lekko a właściwie koszmarnie ciężko. Sprawdziłem swój GPS, pokazał mi kilometraż 40 km. Ucieszyłem się, że to już tuż, tuż będzie meta, ale zaraz ktoś mnie wyprowadził z błędu, że to coś nie halo. W końcu podejście do Błędnych Skał. Zdobywam przyczółek i ostatni bufet. Pozostaje jakieś osiem kilometrów. Robi się płasko i to jest już ostatni odcinek gdzie mogę jeszcze pobiec. Zbieram siły i biegnę, ruszam te ociężałe mięśnie co chwile patrząc na zegarek. Jak by było miło zmieścić się w siedmiu godzinach. Zawsze to jakoś dobrze wygląda cyfra sześć na początku. Ale chyba nie dam rady. Wyprzedzam jakąś grupkę. Po drodze mijam karłowate sośniny Skalniaka i Lisiego Grzbietu. Podobno rosną tu nawet dwustuletnie sosny. Trasa coraz bardziej usiana jest dużymi kamieniami i wystającymi korzeniami. Trudno jest biegnąć w takim labiryncie, łatwo można uwięzić stopę w szczelinie i kłopot gotowy. Ostatkiem sił właściwie zbiegam z grzbietu i staję na asfalcie w Karłowie. Jeszcze tylko kawałek drogi i schody… kilkaset schodów. Mija mnie grupka, którą dopiero co wyprzedziłem, ależ mają chłopaki siły. Biegną przede mną, ale na deptaku tuż przed schodami zatrzymują się. Wyprzedzam ich i dawaj, w górę po tych schodach. Nie ma no czekać. Uśmiechnięci turyści na schodach dopingują nas mocno. Wspinamy się gęsiego ale jeszcze tutaj udaje mi się kogoś wyprzedzić. Z góry schodzą już Ci wszyscy, którzy ukończyli swoje zmagania. Po drodze spotykam znajomego z Biegu na Chełm w Myślenicach, pozdrawia mnie i trzyma kciuki. Jeszcze 300 metrów i później bieg do mety. Schody nie są takie straszne. Da się przeżyć chociaż jest ich podobno 665. Schody się kończą, tchu co prawda brak, ale ruszam do biegu. To już finisz. Nie chcę już nikogo wyprzedzać. To przykre uczucie kiedy na kilkanaście metrów przed metą ktoś śmiga przed nosem zwłaszcza po takiej trasie. Wpadam na metę, skąd już nie ma wyjścia i chyba nawet się nie cieszę, chociaż to ogromny dla mnie dystans. Uśmiech pojawi się długo później, jak już dojdę do siebie i odsapnę. Ukończyłem 46 kilometrowy Maraton Gór Stołowych, zajęło mi to 7 h i 15 minut. Dziesięć miesięcy temu wstałem z kanapy założyłem po raz pierwszy buty, które myślałem, że są do biegania. I tak się szczęśliwie złożyło, że dzięki drużynie Salomona i organizatorom maratonu mogłem wziąć udział w tym biegu. Sam nie zdobyłbym się na ten udział z szacunku dla wszystkich zaprawionych w takich bojach, od lat biegających i walczących o swoje wyniki. Nie wiem i chyba nikt nie zadaje sobie pytania po co przebiegł tyle kilometrów. Nie zadaje sobie, bo chyba nie zna odpowiedzi. Ja widzę ścieżkę, ubieram buty i biegnę.
Posted on: Fri, 09 Aug 2013 16:45:44 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015