"Wietnamski kowal" Nie urodziłem się chciany. Byłem - TopicsExpress



          

"Wietnamski kowal" Nie urodziłem się chciany. Byłem wypadkiem przy pracy znanego kardiochirurga i niemniej sławnej pani transplantolog. Nie chcieli mnie od początku, ale jak to zwykle bywa w przypadku tak ustosunkowanych i zamożnych par nie okazali swojego niezadowolenia. Miałem drogie angielskie nianie, korepetytorów, logopedów, pediatrów z najwyższej półki i żadnych, ale to żadnych przyjaciół. To ostatnie zresztą było wielce na rękę mojej skromnej osobie. Samotny z wyboru wałęsałem się po mazurskich lasach podglądając towarzystwo literatów bawiące się na tandetnych jachtach i jaskrawych łódkach. Potem rodzice przenieśli mnie do Warszawy, gdzie chodziłem do prywatnej oczywiście szkoły. Właśnie wtedy zaczęła się moja mania, pasja, hobby czy jak to nazwać. Moje zbieractwo. Zbierałem wszystkie metalowe elementy jakie mogły mi się przydać do stworzenia zbroi. Po jakimś czasie była to już całkiem spora kolekcja. Podpatrywałem jubilerów, kowali, ślusarzy, a nawet mechaników samochodowych. Czytałem. Korespondowałem. Raz nawet wdałem się w platoniczny gejowski flirt ze sławnym Martinem, Niemcem, twórcą zbroi dla uczestników bitwy pod Grunwaldem, która co roku ściągała tysiące rycerzy i gapiów. Ja też tam bywałem. To właśnie pod Grunwaldem się dowiedziałem, że Martin robi najlepsze zbroje. Nie sztuka było zamówić u niego. Sztuką było wykonać model, a przynajmniej zaprojektować go samemu. Byłem już w liceum, kiedy po wielu podchodach udało mi się namówić Martina, żeby mi zdradził parę tajemnic. Uczynił to, a jakże, bo moja bezczelność obudziła w nim wspomnienia z młodości. Na swój sposób nawet się zaprzyjaźniliśmy, chociaż on był towarzyskim gejem, a ja samotnikiem hetero. Zbierałem metalowe drobiazgi i wkrótce mieszkanie, które mi rodzice zostawili wyjeżdżając do USA, było pełne. Rodzice nigdy się mną szczególnie nie przejmowali. Fałszowałem usprawiedliwienia, wysyłałem Martina na wywiadówki, odwdzięczając mu się towarzyszeniem na spotkaniach rodzinnych w charakterze ucznia-następcy-czeladnika. Całymi dniami rozmyślałem jakby wykonać zbroję, na którą wagowo miałem już odpowiednią ilość metalu. Projektowałem półpancerze, nagolenniki, napierśniki i inne elementy. Włóczyłem się po Warszawie, po targach i zakazanych dzielnicach, gdzie bezpańskich metalowych figurek, blaszek, bransolet i drutu można było znaleźć bez liku. Po każdej takiej włóczędze wracałem do apartamentu coraz bardziej podekscytowany. Moimi sąsiadami byli Wietnamczycy, którzy na spółkę w jedenastu wynajmowali spory 150- metrowy apartament, ale że byli do siebie podobni jak dwie krople wody i zachowywali się bardzo uprzejmie, nikt poza mną się nie zorientował, że zamiast jednego Azjaty mieszka ich prawie tuzin. Nie miałem zamiaru ich wydawać, bo sam trzymałem w mieszkaniu takie rzeczy, że gdyby się ktoś dowiedział, kazaliby mi to wyrzucić. Tak więc ja i Azjaci trzymaliśmy sztamę i żadna ze stron w życiu nie zdradziłaby drugiej przed nikim. Pewnego dnia usłyszałem jak rozmawiają o kowalu, który przybył z ich rodzinnego kraju i miał u nich przez jakiś czas się ukrywać. Po mieście grasowały patrole policyjne szukając tych bez prawa do stałego pobytu, aby ich deportować. Moi sąsiedzi pracowali na czarno i mieli opłaconą całą siatkę funkcjonariuszy, dzięki czemu mogli beztrosko zarabiać na swoje wietnamskie żony i równie wietnamskie dzieci. Kowal, pomyślałem wtedy. To coś dla mnie. Wieczorem grzecznie zapukałem do drzwi sąsiadów, a kiedy nikt nie otworzył, wrzasnąłem po wietnamsku (uczyłem się tego z pomocą internetowego samouczka przez cały dzień): "To ja przyjaciel, sąsiad, przyszedłem po sól". Tak wrzeszczałem pod tymi drzwiami i wrzeszczałem, aż w końcu osłabły osunąłem się na wycieraczkę. Taka szansa, myślałem. Taka szansa. Aż tu nagle widzę, że drzwi się uchylają i pojawia się w nich nieznajomy Wietnamczyk i łamaną polszczyzną mówi: "Oni pośli pracać". To pewnie ten kowal, ucieszyłem się. Los mi sprzyjał. "Ja do pana", zagaiłem grzecznie. "Nie moziem wpuścić, zabronili", powiedział Wietnamczyk. "To lepiej, bo ja do pana specjalnie. Pan jest kowal?" dodałem gwałtownie. Skinął głową. "Mam wielką prośbę, chodźmy do mnie, pokażę coś panu. Zapłacę." Kowal wziął klucze, zamknął drzwi i poszedł ze mną. Chyba obawiał się, że narobię hałasu i go wydam, a tego bał się chyba najbardziej. Był niewiele starszy ode mnie, ale ręce miał takie jak rolnik co wyrywa chwasty, wielkie, zgrubiałe, z odciskami. Weszliśmy do mnie i zaprowadziłem go do salonu. Aż gwizdnął ze zdumienia. "Mam wszystko", zacząłem. "Muszę mieć taką zbroję", pokazałem mu szkic. Wietnamczyk zapatrzył się na górę żelastwa tak drobnego, że aż nieprawdopodobnego w swej masie. "O?", zadziwił się. "To się da zrobić?" spytałem. "Z tego co tu jest?" "Tak", odparł po prostu. "I będzie wyglądało jak na rysunku?" "Tak", odparł grzecznie. "Zapłacę, ile pan zażąda". "Tak", odparł Wietnamczyk, obchodząc moją kolekcję dookoła. "Rzeźba", powiedział. "Tak", odparłem. "Wygląda jak rzeźba". Wzruszyłem ramionami. Musiałem mieć taką zbroję i musiałem za rok zostać rycerzem pod Grunwaldem. W przyszłym roku kończyłem 18 lat. To miał być mój prezent urodzinowy zrobiony przeze mnie samego sobie samemu. "Kunia", powiedział Wietnamczyk. "Co?" nie zrozumiałem. "Trzeba kuźni", powiedział. "To trzeba przewieźć do kuźni". Zmarkotniałem. Jak? Nie da rady. Co robić? myślałem gorączkowo. Naraz przypomniałem sobie nieczynne zakłady hutnicze zamknięte od dawna z powodu przekroczenia normy zanieczyszczenia środowiska czy czegoś tam innego równie niebezpiecznego. Teraz były zamieszkałe przez meneli. Byłem tam raz podczas moich zbieraczych wędrówek. Najpierw sądzili, że jestem grafficiarzem i zwalę im na głowę bandę stritowców i media, które ich filmują przez cały czas. Chcieli mnie pobić, ale potem jak im wyjaśniłem po co przyszedłem, to nawet złomiarze przynieśli mi po garstce blaszek. Tam pojedziemy, podjąłem decyzję. Zamówiłem przez telefon samochód do przewozu mebli i umówiłem się z Wietnamczykiem o północy. Furgonetka podjechała o zmierzchu. Wysiadła z niej ekipa pomocników. W mig przenieśli metalową górę na plandekę, nawet nie dziwiąc się zbytnio. "My już nie takie rzeczy wozili, nawet dwadzieścia nadmuchanych lalek w strojach ludowych dla jakiegoś artysty i balony z gadającym helem. Klient płaci, klient wymaga, klient ma. To nasza dewiza." Ja wtedy dopiero się zorientowałem jak trudnego zadania się podjąłem. Ale musiałem doprowadzić je do końca. Taki już byłem. Zawieźliśmy do wszystko na miejsce. Wietnamczyk pojechał z nami na plandece. W zakładach hutniczych na warcie stali dwaj młodzi faceci. Poznali mnie i pozdrowili. Wyjaśniłem im czego chcę, a oni zaprowadzili mnie do środka. Ekipa pomocników nieco się wystraszyła, ale wkrótce przekonali się, że nie ma czego się bać. Wietnamczyk kazał rozpalić ogień w piecu. I w ogóle zadyrygował menelami jakby był w swoim żywiole. Oni też wyglądali na zadowolonych. Mieli pracę i coś się ciekawego działo. Ostatnio skarżyli się, że najgorsze w ich życiu jest nudzenie się. No to im dałem coś ciekawego do roboty. Zapłaciłem ekipie i odprawiłem ich, odprowadzając pomocników do furgonetki. Gdy wróciłem piec z ogromnym ogniem już płonął. Wietnamczyk krzątał się po tej zaimprowizowanej kuźni jak u siebie, ale wygonił mnie mówiąc, że gapienie się przynosi pecha. Wyszedłem przed budynek. Kuźnia Hefajstosa gorzała ogniem. Uśmiechałem się pogodnie. Chociaż raz coś mi się w życiu udało. Chociaż raz zrobiłem coś na czym mi zależało i zrobiłem to dobrze. Byłem zadowolony.Wieczór był ciepły. Dookoła same chaszcze i drzewa. Jakoś nie martwiłem się jak się stąd wydostanę. Nieopodal był przystanek nocnego autobusu. Siadłem na ziemi na kartonie i zasnąłem. Śniła mi się kuźnia Hefajstosa i że wszystko płonęło. Syreny wozów strażackich przecinały mrok głośnym wyciem. Śmierdziało spalenizną. Otworzyłem oczy i pomyślałem, że chyba jeszcze ciągle śnię. Ogień buchał pod niebo, menele uciekali w las, a wozy strażackie otaczały budynek. Nagle z jego wnętrza wybiegł Wietnamczyk unosząc w ramionach niewielką zbroję, coś jakby półpancerz i z błędnym spojrzeniem ruszył w chaszcze. Rzuciłem się w pogoń za nim i szybko go złapałem. Mówił coś po wietnamsku i pokazywał na płonący budynek. Potem popędziliśmy przez gąszcze na przystanek autobusowy, na którym kierowca właśnie szykował się do odjazdu. Okryłem półpancerz własną koszulą i siadłem z tyłu autobusu. Wietnamczyk obok mnie dyszał ciężko. Byliśmy jedynymi pasażerami, nie licząc trzech skinów, którzy grali w karty popijając piwo. Dotarliśmy do strzeżonego osiedla koło czwartej. Przemknęliśmy do mojego apartamentu, gdzie zapłaciłem Wietnamczykowi. Potem udałem się do łóżka. Razem z półpancerzem. Zbroja przeklęta, powiedział Wietnamczyk. Zaśmiałem się. W ogóle w to nie uwierzyłem. Zasnąłem w ubraniu ściskając ją w ramionach. Kiedy obudziłem się, przywdziałem półpancerz i wyszedłem na balkon. Byłem goły jak mnie pan Bóg stworzył, a zbroja na moich piersiach lśniła w lipcowym słońcu. Nie miałem pojęcia czy to naprawdę jest półpancerz, jak mnie zapewniał Wietnamczyk. Metal był cienki i pięknie opinał mi tors. Nigdy jeszcze nie czułem się taki ważny i taki dorosły. Byłem rycerzem w blasku dnia. A z balkonu naprzeciwko patrzyła na mnie oszałamiająco piękna dziewczyna o jasnych włosach. Machała do mnie swoją opaloną dłonią. Od razu się zakochałem. Wietnamczyk nie miał racji. Zbroja nie była przeklęta. Przeciwnie. Przyniosła mi szczęście. I miłość, bo piękna blondynka z balkonu została potem moją dziewczyną. Najdziwniejsze jest to, że wietnamski kowal zniknął, a sąsiedzi Wietnamczycy zachowywali się jakby go nigdy nie było. Wiele razy pytałem ich o wietnamskiego kowala, ale za każdym razem słyszałem, że musiałem się pomylić i że nikogo takiego tu nie było. Długo się nad tym zastanawiałem, bo rzeczywiście nigdy więcej kowala nie spotkałem. Ale z drugiej strony może moi azjatyccy sąsiedzi bali się o niego i ukrywali go, żeby go nie deportowali? Nigdy nie dowiedziałem się jak było naprawdę.
Posted on: Tue, 13 Aug 2013 19:11:16 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015