ciąg dalszy. Andrzej Szczypiorski, człowiek ogromnej pychy i - TopicsExpress



          

ciąg dalszy. Andrzej Szczypiorski, człowiek ogromnej pychy i ambicji, a zarazem literat bardzo mierny, sprzedał się dla zaszczytów, dla przekładów, promocji i klaki. Stereotyp konfidenta jako człowieka złamanego przemocą, zaszczutego, zwykle łączy michnikowszczyzna z innym mitem – jakoby bezpieka pozyskiwała TW tylko w środowiskach opozycyjnych. Tak więc TW to ktoś, kto walczył o ojczyznę, poświęcił się – cóż, złapali go i zeszmacili esbecy, ale przynajmniej próbował. Dlaczegóż on ma się znaleźć pod pręgierzem opinii publicznej, pyta rozdzierająco michnikowszczyzna, aby potępiali go ci, którzy nic nie robili, tylko siedzieli podekowani w domach? W rzeczywistości akurat w opozycji bezpieka miała współpracowników raczej mało i to głównie pośród ludzi „obsługujących” opozycjonistów – na przykład poprzez ich nocowanie – niż z grona samych aktywnych działaczy. Oczywiście, nie można wykluczyć, że był ktoś taki także i wśród liderów. Udawało się to służbom w innych krajach, mogło się udać i u nas. Taki wysoki rangą współpracownik byłby na pewno zbyt ważny, aby zakładać mu teczkę, żądać odręcznego zobowiązania czy podpisywania kwitów. Rozmowy byłyby prowadzone przez wysokiego rangą funkcjonariusza, a notatki z nich traktowane jako ściśle tajne i przeznaczone tylko dla najwyższego kierownictwa. Przy takich rozmowach trudno by było zresztą wyznaczyć granicę pomiędzy agenturalnością a polityczną grą, czy swego rodzaju negocjacjami. Nie można oczywiście wykluczyć, ale – nawet jeśli komuniści mieli w opozycji kogoś takiego, nie zmienia to faktu, iż stopień jej zinfiltrowania nie był tak wielki, jak by można sądzić z dzisiejszych przechwałek ubeków na łamach Urbanowego szmatławca. Archiwa pokazują, że większość swych informacji o opozycji czerpała SB nie z agentury, a ze środków technicznych, podsłuchów telefonicznych i pokojowych, z przechwytywania korespondencji. Według ustaleń historyków, najbardziej naszpikowane agentami były – duchowieństwo, główny wróg peerelu, na nękanie i szpiegowanie którego bezpieka nie szczędziła sił ani środków, następnie środowisko dziennikarzy, palestra, kręgi naukowe i artystyczne. Bezpieka, o czym się dziś zapomina, istniała nie tylko po to, by zwalczać opozycję (co by w takim razie miał do roboty niemiecki urząd Gaucka, przecież w NRD żadnej opozycji nie było), ale przede wszystkim po to, by kontrolować, co się myśli i mówi w społeczeństwie, szczególnie w jego kręgach opiniotwórczych. I lubiła być dobrze poinformowana. Nie ma więc realnych podstaw stosowany przez michnikowszczyznę moralny szantaż, że kto domaga się ujawniania konfidentów, chce zniszczyć i zbrukać piękną historię „Solidarności”, jedną z ostatnich rzeczy, z jakich możemy być dumni; osobiście zresztą sądzę, że bruderszafty Michnika, jego głośne tournee po Paryżu z Jaruzelem i demonstracyjnie okazywana atencja dla innych prominentnych komunistów zbrukały mit „Solidarności” o wiele bardziej, niż mogłoby to zrobić znalezienie nawet kilku agentów wśród jej liderów. Nie jest także prawdą, jakoby rozliczanie agentów było na rękę postkomunistom, bo ich ta sprawa nie dotyczy. Owszem, instrukcja z lat siedemdziesiątych zakazywała werbowania TW wśród członków partii, ale w czasie stanu wojennego i po nim mało kto się już tym w bezpiece przejmował. Zresztą, rzecz jest oczywista – gdyby postkomuniści uważali lustrację za korzystną dla siebie, to by ją popierali, a senator Jarzembowski domagałby się w ich imieniu zwiększania, a nie zmniejszania budżetu IPN. Z faktu, że w tej kwestii, jak i w wielu innych, solidaryzowali się zawsze z michnikowszczyzną, płynie wniosek oczywisty. To absurdalne, żeby ujawniać ofiary – to znaczy konfidentów – jeśli ci, którzy ich łamali, szantażowali i torturowali, pozostają nieznani, głosi inny antylustracyjny argument michnikowszczyzny. Chce się zapytać – ale dlaczego pozostają nieznani? Jeśli zabrakło do ich ujawnienia woli politycznej – także ze strony partii powiązanych z Michnikiem – to czyż taka medialna potęga, jak „Gazeta Wyborcza”, nie mogła przedsięwziąć czegoś, aby społeczeństwo poznało prawdę o tych, którzy szantażowali i torturowali? Bo pamiętam, że kiedy inna gazeta ujawniła, jak się obecnie nazywa i gdzie pracuje jeden z morderców księdza Popiełuszki, w „Wyborczej”, jak zwykle, znaleziono dla niej tylko wyrazy moralnej przygany. W porządku, spróbujmy wziąć za dobrą monetę zapewnienie Michnika z tekstu opublikowanego w 1992, że choć nazwiska powinny jego zdaniem pozostać utajnione na pięćdziesiąt lat, to jednak należy „obnażyć cały mechanizm zbrodni i terroru, draństwa jednych i krzywdy drugich”. Nie sposób nie zapytać: to dlaczego przez tyle lat nigdy nie zrobił redaktor Michnik niczego, literalnie niczego, co by szło w tym kierunku? Wystarczało zlecić któremukolwiek z setek zatrudnianych przez gazetę dziennikarzy: opisz ten cały mechanizm i go obnaż. A potem to wydrukować. Co stanęło na przeszkodzie? Dlaczego komunistyczne zbrodnie kończą się w świecie przedstawianym przez gazetę Adama Michnika na roku 1976, a o stanie wojennym pisze się wyłącznie w kontekście „martyrologii” tych, którzy ku straszliwej męce sumienia musieli go wprowadzić i wykonać? Nazwiska pracowników UB i SB są stopniowo ujawniane przez I PN, niebawem doczekamy się doprowadzenia listy do lat osiemdziesiątych. Dzieje się to przy zajadłym oporze Głównego Inspektora Ochrony Danych Osobowych. Nie przypominam sobie, by „Wyborcza” kiedykolwiek potępiła za to GIODO lub postulowała zmianę dającej się tak niefortunnie interpretować ustawy o ochronie danych osobowych. W związku z tym zapewnienia Michnika „amnestia tak, amnezja nie” należy uznać za jeszcze jedno z jego gołosłownych hasełek maskujących, a argument „nie ujawniajmy ofiar, skoro oprawcy pozostają nieznani” za obliczony nie na ujawnianie nazwisk oprawców, tylko na ukręcenie całej sprawie łba. Michnikowszczyzna, wzorem swego bohatera, starała się przekonać, że „szukanie agentów” to rodzaj igrzysk. Igrzysk niesmacznych. Że to igrzyska dla motłochu, który uwielbia ściągać z piedestałów i poniżać autorytety, robota jakichś paranoików, lubujących się w roztrząsaniu „kloacznych nieczystości”, a wreszcie metoda podłej walki politycznej, którą posługują się „radykałowie ostatniej godziny” – tacy, co to nie byli odważni, gdy był na to czas, a teraz chcą unurzać w błocie prawdziwych, zasłużonych przywódców opozycji, żeby zająć należne im po sprawiedliwości miejsce u steru państwowej nawy. Ze sprawy lustracji uczynił Michnik problemat moralny – wałkowane po tysiąc razy pytania, czy godzi się, czy mamy prawo, czy to etycznie – oraz spór estetyczny, w którym bezustannie powtarzają się stwierdzenia o ubeckim szambie i babraniu się w nieczystościach, oraz deklaracje coraz to innych autorytetów, że one żadnych teczek ciekawe nie są. Michnikowszczyzna nie przyjmuje oczywistego argumentu, że lustracja to kwestia bezpieczeństwa państwa, że były TW na wysokim stanowisku daje możliwość wpływania na najważniejsze decyzje tym, którzy mają w ręku dowody jego agenturalności. Michnik z tym argumentem nawet nie próbuje polemizować. On go, swoją metodą, po prostu wykpiwa: „Taki agent może być szantażowany, powiada senator Romaszewski – pisze Michnik w roku 1992 – dlatego trzeba ujawnić jego teczkę. Ale przecież szantażowany może być nie tylko agent UB czy SB. Szantażowany może być homoseksualista – to może należy jeszcze ujawnić teczki homoseksualistów? Szantażowana może być żona, która ma kochanka – to może ujawnić teczki wszystkich żon? Dodajmy wreszcie, że szantażowane mogą być kobiety, które dokonały aborcji. Słowem, jeżeli się przyjmuje, że trzeba wykluczyć z polityki wszystkie potencjalne ofiary szantażu, to w konsekwencji przyznaje się policji wprost nieograniczone możliwości”. Czy mam wierzyć, że Adam Michnik nie słyszał nigdy o obyczaju krajów cywilizowanych poddawania kandydatów na wysokie stanowiska czemuś, co z angielska zwie się „procedurami clearingowymi” – czyli właśnie po prostu lustracji? Jeden przykład. Był wśród wiernych towarzyszy Aleksandra Kwaśniewskiego niejaki Zbigniew Sobótka. W wypełnionym służbą partii życiorysie zabrakło mu czasu na zrobienie matury, ale jako szef organizacji partyjnej w Hucie Warszawa uczynił z niej nader sprawną strukturę. Tak sprawną, że, jak wspomina w rozmowie z Torańską peerelowski minister kultury, Józef Tejchma, kiedy tylko wychylił się wśród twórców jakiś odrobinę bardziej niezależny literat, kiedy powstał jakiś nieco mniej komunistyczny film, zaraz na biurkach partyjnych decydentów lądowały spontaniczne rezolucje oburzonej klasy robotniczej, właśnie z Huty Warszawa. Hutnicy domagali się, aby wrogom socjalizmu i robotnika przykręcić śrubę, a decydenci, oczywiście, ochoczo wolę ludu spełniali. W podzięce za tę sprawność Sobótka w ślad za swymi mocodawcami zrobił karierę w III RP, złamaną dopiero po sławnej „aferze starachowickiej”, kiedy to jako wiceminister spraw wewnętrznych ostrzegł mafiosów z tego miasteczka, przez skolegowanych kumpli z partii, o szykowanej przeciwko nim akcji policyjnej. Został nawet skazany, ale ani dnia nie przesiedział, ułaskawiony natychmiast przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Otóż zanim Sobótka osiadł w resorcie spraw wewnętrznych, najpierw towarzysze z SLD zrobili go wiceministrem obrony narodowej. W tej roli wybrał się nawet w zagraniczną podróż – do Włoch. A tam zawrócono go na lotnisku i wsadzono do samolotu, odsyłając – jak to się dawniej mówiło, „ciupasem” – do kraju. Okazało się bowiem, że nasz wiceminister obrony narodowej figuruje na sporządzonej na użytek NATO liście współpracowników wywiadu sowieckiego, i jako taki jest w krajach sojuszu „personą niepożądaną”. No cóż, są to dzikie kraje, gdzie policja ma nieograniczone możliwości. Na otarcie łez SLD, jak już pisałem, przeniosło Sobótkę do MSW. A michnikowszczyzna, która kilka lat później, za rządów PiS, tyle głośnych lamentów poświęciła temu, jak strasznie podważa wiarygodność Polski w świecie ta czy inna wpadka Kaczorów, jakoś nie rozdzierała szat, że posyłając do NATO jako swego rządowego wysłannika faceta uważanego przez nich za współpracusia KGB skompromitowaliśmy się i straciliśmy wiarygodność w oczach sojuszników. W tekście przed chwilą cytowanym Adam Michnik zaczyna swoim zwyczajem od stwierdzenia: „Agenci UB – a tym bardziej KGB – nie powinni być ministrami”. Ale jak to pogodzić ze stwierdzeniem, że nie wolno weryfikować czyjejś przydatności do służby państwowej na podstawie esbeckich papierów? Jak to pogodzić z następującym stroniczkę dalej okrzykiem: „I ja miałbym zmieniać opinię o kimś, kogo znam od lat, i z kim od wielu lat współpracowałem, tylko dlatego, że UB włożyło coś do jego teczki?” (ale o Maleszce troszeczkę jednak Michnik zmienił zdanie, skoro zabronił mu dalszego podpisywania się w gazecie prawdziwym nazwiskiem?). Jak pogodzić to z przytoczonymi wyżej kpinami z argumentu o możliwości szantażowania byłych TW przez państwa ościenne lub rodzimą mafię? Tylko w jeden sposób: trzeba uznać, że deklaracja „agenci nie powinni być ministrami” ma charakter czysto retoryczny i nie odzwierciedla rzeczywistych poglądów Adama Michnika. * * * Wśród argumentów, używanych przez Michnika przeciwko lustracji, zdarzają się przedziwne. Oto na przykład zastanawiający fragment z recenzji książki Jacka Snopkiewicza „Widma bezpieki” – dość wrednego, napisanego na kolanie paszkwilu na właśnie obalony rząd Olszewskiego. Adam Michnik odnalazł tu swoje ulubione sprowadzenie zła komunizmu do stalinizmu, i pożywkę dla tezy, że antykomunizm jest moralnie z owym stalinizmem równoznaczny: „Oczywiście najstraszniejsze wrażenie robią dokumenty z okresu stalinowskiego. Raz jeszcze przywołany zostaje świat koszmarnych zbrodni, nieludzkich tortur, niewybaczalnych okrucieństw (…) Tego nie wolno zapomnieć, bo byłby to grzech wobec tych wszystkich, którzy w tamtych latach torturom byli poddani. Ale tego nie wolno zapomnieć również dlatego, że – jak naucza historia – mechanizm terroru i prowokacji, kłamstwa i zbrodni potrafi odradzać się w nowym czasie historycznym, w nowych warunkach, przyozdobiony w nową retorykę. Przecież wtedy też mówiono o potrzebie sprawiedliwego ukarania winnych wcześniejszych zbrodni: tym motywowano specjalne ustawodawstwo o odpowiedzialności za faszyzację kraju. Jak posługiwano się tym prawem, to temat na osobną rozprawę. Ważne jest jednak, że samą zasadą tego ustawodawstwa miał być akt zemsty, który miał uchodzić za wymierzenie sprawiedliwości za wczorajsze przestępstwa, był zaś w swej istocie instrumentem terroryzowania społeczeństwa dnia dzisiejszego. Wtedy też wszystko zaczynało się od »teczek«. Od demaskowania agentów przedwojennej policji, od tropienia wrogów ludu czy wrogów narodu, od grzebania w cudzych życiorysach. Rozmawiamy dziś dużo o dekomunizacji i omawiana tu książka jest istotnym przyczynkiem do tych rozmów”. Stalinowskie zbrodnie zaczęły się od „teczek”? Ki diabeł znowu? Przecież każdy, nie tylko zawodowy historyk, wie doskonale, że nic podobnego. Zbrodnie komunizmu nie odwoływały się wcale do żadnej tam zemsty, tylko do wizji świetlanej przyszłości, w imię której trzeba zlikwidować warstwy społeczne stojące na drodze postępu – „wroga klasowego”, kułaka, posiadacza, wyzyskiwacza. Jakże może Michnik tak kompletnie mijać się z prawdą? Dopiero po dłuższym namyśle znalazłem jedyne logiczne wyjaśnienie dla tego zdumiewającego passusu. „Stalinowskie zbrodnie” to dla Michnika nie masowa eksterminacja żołnierzy AK, nie wyniszczanie niedobitków warstw wyższych, przemysłowców, ziemian, prawdziwej inteligencji. To wszystko w oczach Michnika jest mniej istotne od wewnętrznej dintojry w komunistycznej mafii, która dotknęła tego czy owego działacza przedwojennej KPP, KPZU czy KPZB – to procesy Spychalskiego, Kliszki czy innych takich, w których, istotnie, czasem sięgano po oskarżenie o współpracę z sanacyjną „dwójką”. * * * Na temat lustracji michnikowszczyzna naprodukowała tyle absurdów, że gdybym je wszystkie chciał cytować, nie skończyłbym tego rozdziału nigdy. Ale jeszcze jeden zacytować trzeba koniecznie. Jak już wspomniałem, najciekawsze rzeczy mówił Michnik wtedy, gdy wypowiadał się dla mediów zagranicznych. W roku 2002 redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” udzielił wywiadu dla niemieckiego miesięcznika „Dialog”. Wypowiedział się w nim między innymi o IPN -zarzucając gołosłownie Instytutowi, że jest to „instytucja poddana skrajnym manipulacjom politycznym, powołana w intencji politycznej i funkcjonująca bardzo źle” i że „po prostu należy tę instytucję zlikwidować”. Słowa te zacytowała w Polsce postkomunistyczna „Trybuna”. Chciałoby się rzec – oto komusza wdzięczność, pokąsać rękę, która ich wykarmiła i obroniła. Ale „Trybuna” bynajmniej nie zauważyła w wywiadzie Michnika nic niestosownego, chciała się po prostu podeprzeć opinią Autorytetu w swoich porachunkach z Instytutem. Zareagował na ten cytat oburzeniem ówczesny prezes IPN i w efekcie „Gazeta Wyborcza” poczuła się w obowiązku wydrukować całość tekstu, o którym zrobiło się głośno. Dzięki temu światło dzienne ujrzał w Polsce, po polsku, taki oto wyimek z mądrości Adama Michnika, wyjaśniającego swym niemieckim rozmówcom, dlaczego w Polsce jest źle z refleksją nad tym, co było. Otóż – oczywiście! – nie dlatego, że nie było w Polsce lustracji i dekomunizacji, ale dlatego, że „cała debata na temat PRL-u poszła w drugą stronę, w stronę szukania winnych”. A jeśli się szuka winnych, to: „Jeżeli urządza się poszukiwanie winnych, to to jest mechanizm eksternalizacji win. Mamy jakichś winnych, a sami jesteśmy niewinni. A tymczasem system dyktatury mógł trwać w Polsce nie dlatego, że byli aparatczycy i bezpieka, tylko dlatego, że miliony ludzi na to przyzwalały. W Polsce były tak zwane wybory, w których brało udział 90 proc. uprawnionych do głosowania. I najgorsze jest to, że tych liczb wcale nie trzeba było fałszować. Rzeczywiście, tłumy, w niedzielę, prosto z kościoła, waliły na wybory i głosowały bez skreśleń”. Żeby nie było wątpliwości: te słowa nie są fragmentem jakichś abstrakcyjnych rozważań o winie jako takiej. Zostały umieszczone w jednoznacznym kontekście, są częścią odpowiedzi na pytanie o IPN, częścią argumentacji Michnika, dlaczego należałoby rozwiązać pion prokuratorski tej instytucji i zaniechać dochodzeń w sprawie komunistycznych zbrodni. Pomińmy tę kwestię, jak to rzekomo w III RP „szukano winnych” nieprawości peerelu i poświęcano temu „całą debatę na temat PRL-u”. Los sejmowego druku 1104, potocznie zwanego „raportem Rokity”, który Państwu przedstawiłem wcześniej, wydaje mi się wystarczająco dobitnym przykładem, jak się miała rzeczywistość i do powyższych utyskiwań Michnika, i do ubolewania przez generała Kiszczaka na łamach „Wyborczej”, że się dzieli Polaków „na lepszych i gorszych”. Co wynika ze słów Michnika? Że zadając pytanie, kto zamordował księdza Suchowolca, księdza Zycha, kto powiesił na płocie stoczni Samsonowicza, na urągowisko i postrach wrogom reżimu, czy kto utopił w Wiśle Barchańskiego – jesteśmy podli. Ulegamy własnej chęci do samowybielenia. Bo tak naprawdę nie jest ważne, kto konkretnie ich zamordował – jest ważne, że za te mordy ponosimy odpowiedzialność wszyscy! Wszyscy wspólnym wysiłkiem skręcaliśmy kark Pyjasowi, wszyscy katowaliśmy Bednarka, i zadawanie dziś pytania, czy może istnieli BARDZIEJ winni od zwykłego, sterroryzowanego polactwa, które chodziło na „wybory”, bo wiedziało, że kto nie pójdzie, kto się nie odhaczy na liście, ten będzie wzywany do dyrekcji i POP, nękany, będzie miał, krótko mówiąc, przerąbane – że zadawanie tego pytania to nikczemna próba zrzucenia z siebie tej winy. Że jeśli twierdzimy, iż były w komunizmie konkretne osoby, które dokonywały zbrodni, które kierowały aparatem przemocy, układały zbrodnicze plany i sprzedawały swoją ojczyznę za transferowe ruble, i że ich winy są nieskończenie WIĘKSZE, niż tych, którzy tylko chcieli po prostu żyć, bo nie mieli w sobie dość heroizmu ani wiary w sens walki, żeby ją prowadzić – to po prostu próbujemy zrzucić z siebie współodpowiedzialność. A to brzydko. Tak oto Adam Michnik skonstruował moralną interpretację, która pozwala mu bez cienia zażenowania bratać się z najgorszymi kanaliami i zapraszać je do wspólnego obozu Lepszej Przyszłości: wszyscy byli winni tak samo. Z tą poprawką, że komunistyczni generałowie, którzy oddali przy Okrągłym Stole władzę Michnikowi i jego środowisku, swoje winy już odkupili. „Sto tysięcy razy”. Oto podstawy tej szczególnej wiary, przed którą padła na kolana wielka część inteligencji III Rzeczpospolitej. Siły światła i ciemności Ale dlaczego padła ona na kolana tak skwapliwie? Oto pytanie. Jest na nie wiele odpowiedzi. Czy raczej, jest to w sumie jedna odpowiedź, ale można jej udzielać na różne sposoby. Jednym z nich jest przypomnienie klasycznego socjologicznego eksperymentu, z którym zapoznaje się na pierwszym roku student niemal każdego kierunku humanistycznego – chyba że od moich czasów coś się w tej kwestii zmieniło i „Konformizm” Aronsona nie jest już w lekturach obowiązkowych. Jeśli tak, to bardzo szkoda. Eksperyment polegał na pokazywaniu kolejnym osobom dwóch odcinków różnej długości. Odcinek A był w sposób wyraźny dłuższy od odcinka B. Haczyk polegał na tym, że pierwsze osoby, udzielające odpowiedzi, były przez prowadzących badanie podstawione. Jedna po drugiej, z pewnością siebie, pokazywały jako krótszy odcinek A. I kiedy na ich miejscu siadał badany, to w przytłaczającej większości wypadków, wbrew świadectwu swoich własnych oczu, udzielał tej samej odpowiedzi, co poprzednicy: krótszy jest odcinek A. W badaniu zmieniano liczbę osób podstawionych i rozmaite szczegóły – wykazano na przykład, że opinia poprzedników działała na badanego tym mocniej, im lepiej byli oni ubrani i im bardziej dystyngowanie wyglądali. Ale na zasadniczy mechanizm nie miało to wpływu. Zwykli, normalni ludzie postawieni w obliczu grupy zgodnie uznającej za oczywiste coś sprzecznego ze zdrowym rozsądkiem, machinalnie podporządkowywali się jej zdaniu, choć nikt na nich nie nalegał i nikt do tego bezpośrednio nie zachęcał. Na tym samym mechanizmie oparła swe wpływy michnikowszczyzna. „Gazeta Wyborcza” rzadko – tylko w chwilach szczególnie gorących politycznych przesileń – formułowała wprost jakieś wezwania do czytelnika. Na co dzień po prostu prezentowała poglądy ludzi, których pozycja i prestiż upoważniały do wygłaszania opinii na różne tematy. Prezentowała je w taki sposób, aby nie pozostawić wątpliwości, że są to poglądy oczywiste – po prostu trudno sobie wyobrazić, by człowiek „na pewnym poziomie” mógł ich nie podzielać. Te opinie mogły się w rozmaitych szczegółach różnić, i różniły się. Ale jakoś tak, że mimo różnic układały się w zgodną, harmonijną całość. Jakoś tak – w niewymuszony sposób wyznaczały granice, co wypada, co mieści się w poglądach dopuszczalnych, a co nie. Jednego dnia prezentował się katolik, drugiego socjaldemokrata, trzeciego liberał. Socjaldemokrata podkreślał, że oczywiście wrażliwość społeczna, ale nie wolno też zapominać o stabilności gospodarczych fundamentów państwa. Liberał akcentował makroekonomiczny wymiar reform, ale też stanowczo się odżegnywał od „dzikiego kapitalizmu”, a katolik nie mniej gorąco odcinał się od wszelkiego fundamentalizmu, eksponując prywatny, intymny wręcz aspekt wiary, z którą nie powinno się leźć w oczy osobom postronnym. A wszyscy oni zgadzali się co do tego, że antykomunizm to rzecz przebrzmiała i płynąca z brzydkich resentymentów, że z teczek bije fetor, a prawicy źle z oczu patrzy. I wszyscy trzej byli pełni zachwytu, że potrafią się tak pięknie różnić i że należą do najlepszego z towarzystw. W niedawnym wznowieniu dzieł Janusza Szpotańskiego zamieszczono kapitalną anegdotę o pewnej starej arystokratce, którą bezpieka przesłuchiwała w sprawie operetki „Cisi i gęgacze”. Operetki, w której występowały postacie peerelowskich oficjeli, i za śpiewanie której na prywatnych spotkaniach Szpotowi wlepiono trzy lata z paragrafu o rozpowszechnianie fałszywych informacji na temat ustroju PRL. Otóż na pytanie ubeka, czy słyszała, co Szpotański śpiewał, dystyngowana hrabina odparła: „coś tam śpiewał, ale ja nie zwracałam uwagi, bo to nie było nic o ludziach z towarzystwa”. Hm, właściwie, zastanawiam się teraz, czy młodszy czytelnik wyczuwa, z czego się przy tej opowieści śmiano. To może jeszcze jedna peerelowska anegdotka, jak to na jednym z polowań, w których komunistyczna nomenklatura się lubowała, stary, przedwojenny leśniczy pyta, kto przyjedzie. „Wszyscy – odpowiadają mu – Gierek, Babiuch, Pyka, Kruczek, Moczar, Tejchma, Kąkol…” „Przecież nie pytam o nagonkę – przerywa leśniczy – kto będzie z państwa?” Przytaczam te żarty z dwóch przyczyn. Pierwsza jest taka, że pokazują one pewną bardzo charakterystyczną dla peerelu, inteligencką tęsknotę – właśnie tęsknotę za dobrym towarzystwem, za owym „państwem”, którego miejsce usiłowali na siłę zająć „chłopcy o twarzach buraczanych” i „bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach”. Wszyscy oczywiście wiedzą, ale na wszelki wypadek przypomnę, że to określenia z najsławniejszego chyba wiersza czasów peerelu, „Potęgi smaku” autorstwa Zbigniewa Herberta – tegoż Herberta, którego do pewnego czasu Michnik ogłaszał jednym ze swych najwyższych autorytetów (konkretnie, do czasu, aż Herbert nie okazał się „jaskiniowym antykomunistą” – wtedy został przez michnikowszczyznę ogłoszony wariatem). Tak, ów smak, o którym pisał Herbert, był dla inteligenta, zmuszonego do życia w państwie robotników, chłopów i – przede wszystkim – „ciemniaków” z partyjnego aparatu, czymś szalenie ważnym. I to on sprawiał, że komunistów można się było bać i można było ich z konformizmu słuchać, ale nie można było ich szanować, bo – jako chamowaci parweniusze – byli po prostu śmieszni. Owo poczucie smaku nie tylko, jak to pisał Herbert, chroniło przed rzuceniem się w objęcia „wnucząt Aurory”. Tworzyło ono także tęsknotę za salonem. Takim prawdziwym, jak sprzed wojny, jak z „Kabaretu Starszych Panów”, gdzie spotkać można tylko ludzi – jak to ujęła stara hrabina – z Towarzystwa. Nie chcę powtarzać tego, co pisałem już w „Polactwie”, bo liczę, że albo Państwo tę książkę znają, albo zechcą do niej sięgnąć. Krótko tylko, nie rozwijając wątku, który rozwijałem tam, muszę powtórzyć: inteligent w peerelu żył w poczuciu osaczenia przez chamów, od genseka, siorbiącego herbatę bez wyjmowania ze szklanki łyżeczki, poprzez pomiatających inteligentem partyjnych sekretarzy i dyrektorów, po bezczelnego hydraulika z najsławniejszego kabaretowego skeczu tych czasów. To tęsknotę za salonem, za Towarzystwem, jeszcze bardziej potęgowało. Adam Michnik i jego gazeta potrafili tę tęsknotę zaspokoić, i dać inteligentom, a także rzeszy aspirujących do tego miana półinteligentów, poczucie przynależności do wspólnoty, w której uczestnictwo samo w sobie jest zaszczytem. To na pewno jedna z ważniejszych przyczyn, dla których tak wielu ludzi do dziś na jakąkolwiek krytykę Michnika reaguje żywiołową agresją. Nie będę wcale udawał, że mnie samemu salony nie imponują, że kwestionuję sens istnienia lepszego towarzystwa czy fakt jego istnienia uważam za coś złego. Przeciwnie. Jako inteligent w drugim pokoleniu sam czuję się mile połechtany, jeśli mnie zaproszą gdzieś pomiędzy ludzi kulturalnych i dystyngowanych, przechodząc do porządku nad mą nieumiejętnością jednoczesnego posługiwania się nożem i widelcem. Rzecz w tym, że w sytuacji normalnej, jeśli mnie nie zaproszą, to mogę wzruszyć ramionami, mogę iść do salonu innego, albo nawet próbować założyć własny. Natomiast u zarania III RP sprawę załatwiono tak, że salon Michnika był salonem jedynym. Kogo do niego nie wpuszczono – tego nie było w ogóle. Kiedy Anna Bojarska opublikowała portretującą Michnika, Kuronia i inne osoby z Towarzystwa powieść z kluczem „Czego nauczył mnie August”, jej nazwisko stało się do tego stopnia passe, że odmówiono jej w „Wyborczej” nawet druku nekrologu zawiadamiającego o śmierci matki (takie ogłoszenia przyjmuje się w gazecie według rutynowych procedur, ale do Bojarskiej pracownik „Wyborczej” zadzwonił po paru godzinach i poinformował, że druk nekrologu nie jest możliwy, pieniądze zostaną zwrócone). To był oczywiście przypadek wyroku ze szczególnym obostrzeniem, uzasadniony wagą przewiny pisarki – aż tak poważne sankcje groziły rzadko, albo za naruszenie szczególnie istotnych tabu, jak finanse „Gazety Wyborczej” (przypadek Ryszarda Bugaja), albo wtedy, gdy zdrajcą okazywał się człowiek z Towarzystwa (przypadek Tomasza Jastruna). Wybieram akurat te przykłady, aby podkreślić ponadpartyjność Towarzystwa. Zatrzaśnięcie drzwi salonu przed Krasnodębskim („Krasnodębski? Przecież jego się nie czyta!”, oznajmił, całkiem jak ta przesłuchiwana przez SB hrabina, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”, gdy ktoś w seminaryjnej dyskusji powołał się na książkę politycznie niepoprawnego profesora) czy Legutką, przed Trznadlem, Burkiem, Nowakowskim czy Orłosiem, przed Januszem Krasińskim albo Wiesławem Pawłem Szymańskim, albo nawet Janem Walcem, da się wytłumaczyć kryterium ideologicznym, choć w istocie nie o nie tu szło. Ale o żadnym z trojga wymienionych nijak nie można powiedzieć, aby żywili choć cień sympatii do prawicy, żadnego nie sposób utożsamić z obroną konserwatywnych obyczajów i wartości. I może zresztą zgubiło ich właśnie nadmierne przywiązanie do ideałów głoszonych przez Towarzystwo – to znaczy, nieuświadomienie sobie w porę, że te otwarcie głoszone zasady są oczywiście słuszne, ale w szczególnej sytuacji, wobec aktualnych zagrożeń, są sprawy od nich ważniejsze, takie, jak zwarcie szeregów wokół moralnego autorytetu i jego fortecy. Bugaj z naiwnością lewicowego ideowca ośmielił się zadać pytanie o moralną ocenę faktu, iż „ludzie »Gazety Wyborczej^’, zbudowanej na państwowych kredytach, papierze i druku, znaku firmowym „Solidarności” oraz zachodnich darach, które również, bez wnikania ofiarodawców w szczegóły, były darami dla gazety „Solidarności”, a nie dla gazety trzech panów, choćby nader sławnych, którzy formalnie zawiązali spółkę „Agora”, uwłaszczyli się na tym majątku i zostali miliarderami. Bugaj nazwał to „ostatnim peerelowskim uwłaszczeniem nomenklatury” i zaapelował, aby dla przyzwoitości choć część swych miliardów przeznaczyli „ludzie »Gazety Wyborczej«” na pomoc ofiarom komunizmu, a zwłaszcza tym byłym działaczom podziemia, którzy żyją dziś w biedzie, bo jest takich bardzo wielu. A Jastrun? Zacytujmy fragment felietonu z paryskiej „Kultury”: „Wstrząsającą przygodę miał mój znajomy pisarz, człowiek – podkreślam – delikatny i zupełnie niekonfliktowy. Został przez Byłego Moralistę (nazwijmy go więc BM) wzięty na bok, gdzie otrzymał propozycję współpracy z »naszą grupą«. – »Bo nie wiem czy wiesz« – rzekł BM – »że wpierdalasz się w moją działkę«. Pisarz nie wiedział. I z przykrością odmówił, tłumacząc się umowami oraz zobowiązaniami, no i tym, że przecież wcześniej nikt mu nie proponował. – »To ja ci teraz proponuję« – rzekł moralista, potykając się o własne słowa. Gdy i to nie pomogło, BM oświadczył: »To ja ciebie zniszczę!«”. Oczywiście nie wiem, kim był ów pisarz (nie wiem nawet, ma się rozumieć, kto jest owym Byłym Moralistą, przemawiającym w charakterystycznym, knajackim stylu znanym z nagrania rozmowy z Rywinem i „potykającym się o własne słowa”), ale ciekawe, czy rzeczywiście został zniszczony. Zapewne tak. Mało kto był zbyt wielki dla Towarzystwa, które zgnoić umiało nawet Zbigniewa Herberta, choć to, co prawda, udało się tylko dzięki zdradzie, jakiej się wobec Obywatela Poety dopuściła wdowa po nim. Jedynym przykładem wydaje się Jerzy Giedroyc, który przecież owe straszliwe, oszołomskie, pełne nienawiści, tracące czarną sotnią i białą bolszewią słowa swego wieloletniego felietonisty śmiał przepuścić do druku. Nie w „Nowym Świecie”, nie w „Gazecie Polskiej”, ale w paryskiej „Kulturze” ukazały się tak pełne jadu pomówienia pod adresem najbardziej zasłużonego z Polaków… Całe szczęście, że mało kto tę „Kulturę” czytywał, wszystkim wystarczało wiedzieć, że jest wspaniała i że wypada deklarować, iż się na niej wychowało. Gustaw Herling-Grudziński (kolejny wykreślony z Towarzystwa) wspominał w jednym z wywiadów, jak niedługo po publikacji tego felietonu Michnik starał się, za pośrednictwem życzliwej mu redaktorki „Zeszytów Literackich” o przejęcie „Kultury”, i jak odwiedzając w Maisons-Lafitte Czapskiego, demonstracyjnie omijał Giedroycia i umykał na schody, żeby się z nim nie przywitać. Opisał też Herling, jak później, otrzymawszy bolesną lekcję, że zajęcie miejsca Giedroycia jest poza jego zasięgiem, jednał się z nim Michnik, teatralnym gestem padając na kolana i ogłaszając się „synem marnotrawnym”. Ta teatralność, skądinąd, powtarza się w relacjach ludzi, którzy w różnych okresach współpracowali z Michnikiem. Na przykład w opisie jego stosunku do Wałęsy. Moi rozmówcy często bywają skonsternowani, gdy z głupia frant zapytam ich, czy pamiętają, co robił Michnik podczas solidarnościowego karnawału pomiędzy sierpniem 1980 a grudniem 1981. Z trudem przypominają sobie jakąś podwarszawską miejscowość, gdzie przypadkiem obecny Michnik, przedstawiając się jako „siła antysocjalistyczna”, uśmierzył tumult i ocalił przed linczem kilku miejscowych milicjantów. Bo faktycznie, w tym okresie Michnik dał się zupełnie zepchnąć na boczny tor. Nie napisał ani jednego (!) ważnego artykułu, bo wszystkie ważne artykuły ukazywały się wtedy w „Tygodniku Solidarność”, na łamy którego Mazowiecki Michnika nie zaprosił. Wygłosił jeden odczyt w Stoczni Gdańskiej, z którego potem musiał się zapewne długo tłumaczyć, bo był on filipiką przeciwko dyktatorskim zapędom Wałęsy, którego porównał Michnik do Stalina – niby to żartobliwie, ale nie do końca. A tak w ogóle, był wtedy postrzegany jako człowiek Andrzeja Gwiazdy (zabawne są te piruety historii). Do znaczenia zdołał Michnik powrócić dopiero po stanie wojennym, wtedy też pojednał się z Wałęsą, i zaczął do niego zwracać się per „Wodzu”. Co w zasadzie też miało być żartem, ale świadkowie zgodni są, że akurat Wałęsa tego żartu nie wyczuwał. Trudno też uznać za żart opisywane przez Kaczyńskiego zdarzenie, jak to widząc wysiadającego z pociągu Wałęsę Michnik wyrwał się przodem, chwycił walizkę Wałęsy i niósł ją za nim przez całą drogę. Wałęsa lubił podobne zachowania (wspomnijmy choćby sławne zakładanie mu kapci przez Wachowskiego), co zresztą częste u ludzi awansowanych gwałtownie ze społecznych nizin. A Wałęsa z każdym rokiem stawał się coraz bardziej nie żadnym tam przewodniczącym, bo w podziemiu fizycznie nie było możliwe zachowywanie procedur wewnątrzzwiązkowej demokracji, tylko dyktatorem „Solidarności”, rozumianej już wtedy nie jako formalna struktura, lecz jako moralna siła przeciwstawiająca się władzy. Coraz bardziej stawało się jasne, że jako dyktator będzie podejmował decyzje brzemienne w skutki. Ryszard Bugaj wspominał, że w okresie, kiedy zbliżało się rozstrzygnięcie kwestii, kto zostanie redaktorem naczelnym przyznanej „Solidarności” przy Okrągłym Stole gazety (w pierwszej chwili oczywistym pewniakiem wydawał się Mazowiecki), „Michnik zaczął podlizywać się Wałęsie w sposób po prostu obrzydliwy. Wychodziłem, bo nie mogłem na to patrzeć”. Cóż, taka jest polityka – kiedy nie da się przeleźć, trzeba przepełznąć. Być może tu szukać trzeba jakiejś części tej niewiarygodnej zajadłości i furii, z jaką atakował Michnik Wałęsę w czasie „wojny na górze”? Ale zabrnąłem w dygresję – nie piszę i nie zamierzam pisać biografii Michnika. Choć tych kilka przywołanych wypowiedzi powinno Państwu uświadomić, dlaczego taka biografia nie została dotąd napisana i jeszcze długo nie zostanie. Wracam do wątku: kogo z salonu wykluczono, ten przestawał istnieć, kogo tam potępiono, ten na każdym kroku musiał się tłumaczyć, oczywiście prywatnie, bo publicznie nie miał nawet takiej okazji. A co obłożono anatemą, to spotykał los „Tygodnika Solidarność”, które to zasłużone i sławne pismo z wyroku Michnika -taka była wtedy jego siła – z tygodnia na tydzień po prostu przestało być czytane i poważane. To zresztą niezwykle pouczający moment w dziejach III RP, zatrzymajmy się przy nim na chwilę. Tadeusz Mazowiecki został premierem, więc zwolniło się stanowisko redaktora naczelnego tygodnika. Tygodnik był własnością związku zawodowego „Solidarność”, wówczas już powtórnie zarejestrowanego i mającego swoje władze. Któż inny, jeśli nie owe władze miał prawo mianować nowego szefa pisma? One więc to zrobiły – nie pamiętam, czy formalnie była to uchwała komisji krajowej, czy po prostu polecenie Wałęsy jako jej przewodniczącego, bez wątpienia decyzję podjął on sam, bo wszystkie tak podejmował. A że był to już moment, kiedy Wałęsa zaczynał gorzko żałować, iż oddał gazetę codzienną Michnikowi, i wyczuwał, że nie może z jego strony liczyć na lojalność, chcąc stworzyć sobie przeciwwagę dla propagandowego oddziaływania „Wyborczej”, mianował Jarosława Kaczyńskiego. Ta decyzja została żywiołowo oprotestowana. Okazało się, że mniejsza o prawo formalne – salon uznał, że Wałęsa nie miał prawa moralnego. Że nowego naczelnego powinien wybrać zespół redakcyjny, a nie właściciel. W obronie praw zespołu wystąpiła oczywiście „Wyborcza”, ani trochę nie przejmując się, że jej naczelnego też przecież, zaledwie kilka miesięcy wcześniej, mianował właśnie Wałęsa. Równie arbitralnie. Że przecież równie arbitralnie mianował członków Komitetu Obywatelskiego, jego władze, kandydatów na posłów i senatorów, a, prawdę mówiąc, i samego premiera. W ogóle, fakt, że Wałęsa, jak się już mówiło, funkcjonuje od dawna jako dyktator „solidarnościowej” rewolucji, jako taki solidarnościowy Traugutt, tylko oczywiście znacznie mniej udany, jeszcze kilka miesięcy wcześniej Michnikowi, Kuroniowi, Geremkowi i innym świętym Towarzystwa nie przeszkadzał. Przeciwnie. Gdy na mocy swej dyktatury Wałęsa podjął decyzję, może najważniejszą dla przyszłych losów „Solidarności”, by nie zwoływać jej legalnych władz z 1981 roku, tylko zarejestrować związek zupełnie na nowo, wypychając z niego przy tej okazji wszystkich oponentów, miał pełne poparcie doradców, równie jak on zainteresowanych zepchnięciem na margines związkowych „radykałów”. A teraz nagle okazało się, że „dyktatorskie nawyki” Wałęsy są nie do przyjęcia! Od tej chwili napięcie będzie rosło, z czasem wybuchnie we wściekłej kampanii oskarżeń przed wyborami, a wojnę zakończy dopiero rozejm zwany „małą konstytucją”, zawarty w obliczu wspólnego wroga, czyli rządu Olszewskiego. Część dziennikarzy „Tygodnika Solidarność” oprotestowała nowego naczelnego i demonstracyjnie odeszła z redakcji, zresztą wprost do „Gazety Wyborczej”. „Byłbym ostatnim eh…, gdybym was nie przyjął” – powiedział im Michnik, w czym można widzieć, jak kto chce, albo wyraz poparcia dla rodzącej się idei dziennikarskiej niezależności, albo odwdzięczenie się za rozwalenie od środka konkurencji. Po czym salon ogłosił, że „Tygodnik Solidarność” przestał istnieć. Po prostu „to już nie to samo pismo”. Popełniono w nim „podłość”, lekceważąc oczywiste prawo zespołu do demokratycznego wybrania sobie naczelnego, narzucono „komisarza politycznego”, „oszołoma”, w związku z czym – od tej chwili jest to pismo, do którego się nie pisze, któremu się nie udziela wywiadów, którego się nie czyta (patrz przytoczona wyżej anegdota o Krasnodębskim), o którym wie się tylko, jeśli zaszczyci je polemiką „Gazeta Wyborcza”. Wtedy to właśnie, za fakt pisania do „Tysola”, i to zresztą pisania jakichś zupełnych michałków, wylany został z „Wyborczej” wspomniany już Stanisław Remuszko. Trudna może dla dzisiejszego czytelnika do zrozumienia niezwykłość zjawiska michnikowszczyzny polega na tym, że sprzedaż tygodnika faktycznie załamała się i nigdy już nie wróciła do poprzedniego poziomu. Nie był to stopniowy spadek, który świadczyłby o rozczarowaniu czytelników, tylko gwałtowne załamanie, z numeru na numer. Pytałem o wspomnienia z tych czasów wiele osób, wszystkie przyznały zgodnie, że od momentu mianowania Kaczyńskiego tygodnik związku został obłożony skuteczną anatemą i samo przyznanie się do jego czytania stało się deklaracją jednoznacznie prawicowego światopoglądu. Zresztą nie tylko ten tygodnik. Podczas głośnej wizyty na Litwie (głośnej, bo Kuroń i Michnik oburzyli miejscowych Polaków, potępiając, jako nacjonalizm, ich starania o wolność używania własnego języka i rozwijania polskiej oświaty) do redaktora naczelnego „Wyborczej” podszedł dziennikarz świeżo wtedy założonego, konserwatywnego dziennika „Czas”. Podszedł, zagadał, rozmowa zapowiadała się doskonale, dopóki dziennikarz nie powiedział, skąd jest. Wtedy, jak opisuje, Michnik cofnął się o krok, twarz wykrzywił mu grymas żywiołowej nienawiści, zacisnął zęby i przez chwilę wydawało się jego rozmówcy, że zostanie opluty – ale Michnik tylko obrócił się gniewnie na pięcie i odszedł bez słowa. Konsekwentnie tłumaczę tu wybory podejmowane przez Michnika racjonalnymi, choć błędnymi kalkulacjami. Ale przecież każdy, kto go czytuje, a zwłaszcza kto go widział w akcji, wie doskonale, że naczelny „Wyborczej” nie jest w najmniejszym stopniu typem człowieka chłodnego, ważącego słowa i kontrolującego swe zachowania. O, bynajmniej! Michnik łatwo wpada w gniew, krzyczy i zaperza się, ale i odwrotnie – jeśli kogoś zdecyduje się popierać, to i od razu demonstruje do niego żywiołową miłość, obściskuje się na niedźwiadka i nie zna umiaru w pochwałach. Co go zresztą gubi – w końcu inaczej zupełnie oceniano by jego zmianę stosunku do komunistycznych generałów, gdyby ograniczała się ona do politycznych argumentów na rzecz abolicji, a nie łączyła się ze wspólnym piciem wódki, ekscesami w rodzaju „odpieprzcie się od generała” czy mianowanie Kiszczaka „człowiekiem honoru” i wylewnym okazywaniem przyjaźni nawet w momencie tak do tego niestosownym, jak proces morderców z „Wujka”, w którym Michnik występował jako świadek, a Kiszczak jako oskarżony. Sprzeczność? Zapewne, ale wpisana w duszę. O ile mi wiadomo, wśród ludzi szczerze go podziwiających panuje opinia, że „Michnik po prostu jest wariat – kochany, cudowny, ale wariat” (nieważne, kogo konkretnie tu zacytowałem); jeśli odrzucić przymiotniki, mogę się z nią zgodzić. Podziemie pełne było – jeśli używać tego słowa w takim właśnie, jak wyżej, specyficznym znaczeniu – wariatów. Mało kto normalny puszczałby się na takie wariactwo, jakim było w peerelu działanie w opozycji, pisanie listów otwartych, organizowanie samopomocy i tak dalej, wiedząc przecież, że nic konkretnego to przynieść nie może, to znaczy, z konkretów najwyżej tyle „że to się znowu skończy więzieniem”, jak śpiewał Kelus. Ale w wypadku Michnika będę się jednak upierał, że jego „wariactwo” jest kontrolowane, że nie kieruje się on irracjonalnymi porywami serca, tylko pewną polityczną przebiegłością. Tak go Pan stworzył, że nie umie być letni, tylko albo kocha, albo nienawidzi, ale jednak kogo nienawidzi a kogo kocha wynika z kalkulacji, uczucia przychodzą potem. Relacja dziennikarza krakowskiego „Czasu” – wydrukowana – podobna jest do wielu innych, które znam z osobistych rozmów. Wobec mediów łamiących jego monopol na wyrokowanie, co dobre, a co złe, Michnik nie próbował nawet kryć swej żywiołowej niechęci. Traktował je nie jak konkurencję, ale jak wrogów – kto nie był z nim, był przeciwko niemu, nawet jeśli nie wiedział, że „wpierdolił się w jego działkę”. A skoro Michnik walczył o dobro, o Polskę europejską, otwartą, tolerancyjną – to o co mogli walczyć ludzie się z nim niezgadzający? O wszystko, co najgorsze. O zamienienie naszego kraju w skansen nienawiści, ksenofobii i antysemityzmu. To nie jest bynajmniej osobnicza przypadłość Adama Michnika. Tak mniej więcej zwykli myśleć wszyscy liderzy, których mentalność ukształtowała walka w podziemiu. My i oni – my to dobro, oni to zło. Nie ma miejsca na szarości, półcienie, a już zwłaszcza na pogodzenie się, że ktoś, kto nie ma racji, mimo to ma prawo się swych błędów trzymać. To znaczy, werbalnie można mu takie prawo przyznać. Ale co z tego, poza gołosłowiem, wynika? Przecież jeśli ktoś wyznający błędne poglądy zaczyna je realizować, to znaczy, że zaraz narobi zła. Może i nieświadomie – w swych najostrzejszych politycznych atakach Michnik wielkodusznie przyznaje Kaczyńskim, Macierewiczowi czy Olszewskiemu, że może i chcą dobrze i nie rozumieją, do jak strasznych skutków by doprowadzili, gdyby im na to pozwolić – ale obiektywnie po prostu nie można, nie wolno pozwolić, żeby swobodnie rozpowszechniali swoje miazmaty. Dajcie takiemu Macierewiczowi, który może nawet i chce dobrze, ale co tam po chceniu, nagłośnienie, dajcie mu przemówić do mas (tak sobie rekonstruuję tok myśli Michnika z czasów, powiedzmy, batalii przeciwko Olszewskiemu), a co się stanie? Wiadomo, już tę wizję wielokrotnie cytowałem: nacjonalizm, spirala nienawiści, szubienice, potem szubienice dla tych, którzy stawiali szubienice… Czy można na to pozwolić? Zasady? Owszem, zasady, oczywiście, generalnie są słuszne, ale sytuacja jest wyjątkowa! Sytuacja zawsze jest wyjątkowa. Lech Kaczyński – w chwili, gdy piszę te słowa, prezydent RP – mówił czy pisał na początku lat dziewięćdziesiątych, że Michnik zwykł zachowywać się jak oprych, który wyrywa człowiekowi portfel, głośno krzycząc „łapać złodzieja!”. Jeśli popatrzeć na jego działalność powierzchownie, to można faktycznie takie wrażenie odnieść. Z jednej strony upaja się własną tolerancją, powtarzając za Wolterem „nienawidzę tego, co mówisz, ale oddam życie, abyś mógł to mówić” – z drugiej, jeśli ktoś mówi nie po jego myśli, staje na głowie, żeby mu zatkać gębę. Zdanie odmienne można tolerować tylko jeśli jest odmienne w niewielkim stopniu i głoszone przez kogoś, za kim nie stoi realna siła. Ciekawym polecam długaśny wywiad, jaki przeprowadził z Michnikiem Tomasz Wołek, człowiek przez pewien czas uważany za jego ideowego przeciwnika, ale przecież szalenie mu życzliwy, podkreślający wręcz, że różnice między nimi nie dotyczą spraw fundamentalnych, ale niuansów. Ten wywiad – przedrukowany w książce „Diabeł naszego czasu” – pokazuje, jak Michnik gotów jest, żeby się z nim Wołek czy Hall nie zgadzali ogólnikowo, ale kiedy zaczyna być mowa o sprawie konkretnej (wykorzystaniu przez opozycję pielgrzymki papieskiej), tolerancja Michnika kończy się jak nożem uciął, a zaczyna wrzask. Słowem, masz prawo mieć inne zdanie ode mnie, ale tylko wtedy, gdy z tego twojego innego zdania nic nie wynika. Hipokryzja? Raczej skutek najgłębszego jakie tylko można sobie wyobrazić przekonania o własnej słuszności, i to połączonego z determinacją, żeby zaradzić dostrzeganemu złu bez względu na koszta. Takie przekonanie daje siłę do rzucania się z motyką na słońce i nieliczenia się ze szkodami, jakie się przy tym poniesie samemu. Ale, niestety, takie przekonanie pozwala się też z góry rozgrzeszyć, że zapobiegając najgorszemu, złamie się zasady i kogoś rozdepcze. Po cóż szukać lepszego przykładu – pisałem tę książkę, obserwując boje, jakie toczył z Układem jeden z głównych, jeśli nie główny oponent Michnika, po raz pierwszy od lat piętnastu zwycięski – Jarosław Kaczyński. I niech mnie kaczki zdepczą (bez żadnych aluzji do nazwisk), jeśli dzieje jego rządów i „budowania IV Rzeczpospolitej”, które to pojęcie zaczęło wskutek owych rządów brzmieć ironicznie, nie przypominają bojów Michnika niczym lustrzane odbicie. Podobnie jak Michnik, Kaczyński osiągnął w pewnym momencie już prawie wszystko. I nie wystarczyło mu to, musiał zdobyć jeszcze więcej – bo przecież walczył z Układem. Wszystkie istotne punkty w państwie musiał mieć obsadzone swoimi ludźmi – granice politycznego kompromisu kończyły się na wypuszczeniu spod kontroli Ministerstwa Sportu. Słowa „swoi ludzie” w tym przypadku nie oznaczają nawet ludzi z własnej partii, choć jej szeregi były nieustająco czesane i sprawdzane pod kątem lojalności wobec prezesa. Układ jest przebiegły – taki Marcinkiewicz, na przykład, wydawał się swój, ale zaczął podejmować jakieś nieskonsultowane decyzje i trzeba go było odwołać. Na szefa PZU, jednej z największych polskich instytucji finansowych poszedł więc adwokat, który nigdy nie zarządzał niczym większym od swojej kancelarii. Na ministra skarbu kolega ze studiów, na szefową telewizyjnej anteny znajoma mamy z rekolekcji. Że nie mają o tym pojęcia? Trudno, ci, co mają pojęcie, są z Układu. Na dodatek adwokat był umoczony w przekręty, a kolega od Skarbu okazał się mieć w życiorysie dość wysoką funkcję w PZPR. Że to ma się nijak do głoszonej odnowy moralnej? Kto tak mówi, ten widać jest też z Układu. Potem koalicja z szemranym typkiem skazanym pięcioma prawomocnymi wyrokami – nie protestować, to konieczność, walczymy z Układem! Potem wyciąganie spod tego typka jeszcze bardziej szemranej posłanki, na dodatek głupiej jak kilo kitu – paniusia skazana za fałszowanie podpisów, z wykształcenia szefowa punktu skupu mleka, stawia warunek, żeby ją zrobić wiceministrem? Nie ma problemu, mamy dużo stanowisk, a żeby wygrać z Układem potrzebujemy sejmowej większości za każdą cenę. Komu się nie podoba, kto się ośmielił to nagrać, pokazać w telewizji, ten niewątpliwie był inspirowany przez Układ! Fakt, że mówienie o Układzie nie jest bezzasadne -co starałem się w paru miejscach tej książki udowodnić – to jedno, a ocena tej sekwencji zdarzeń to drugie. Michnik przecież też nie zmyślił sobie tego, że w Polsce istnieje antysemityzm, istnieje jakiś obskurantyzm i szowinizm – on tylko potraktował to zagrożenie tak przesadnie, i wyciągnął z niego tak daleko idące wnioski, że ostatecznie, aby nas uchronić przed nacjonalizmem, otworzył drogę do recydywy komunizmu (rozumianego oczywiście jako rządy PZPR-owskiej mafii, a nie jako ideologia), a chcąc ustrzec debatę publiczną przed „dyskursem nienawiści” praktycznie ją uniemożliwił. Po roku budowania IV Rzeczpospolitej nie zdziwię się wcale, jeśli skutek będzie taki, że Kaczyński zlikwiduje Układ, ale razem z wolnym rynkiem, parlamentaryzmem i wolnością mediów. Tacy oni po prostu są. Oni – to znaczy dawni, niezłomni liderzy podziemnej walki. Wiele lat temu napisałem o tym tekścik, wywodząc, głównie na przykładzie Wałęsy, że dokładnie te same cechy, które tworzą znakomitego dynamitarda dla antytotalitarnej opozycji, zarazem dyskwalifikują kandydata na polityka w ustroju demokratycznym. Niezłomne oddanie Sprawie, które w podziemiu pozwalało nie ugiąć się przed represjami, zmienia się w tępy upór, by zawsze postawić na swoim. Wiara w wyższość racji moralnych nad praktycznymi wyrodnieje w nawyk nieliczenia się z realiami, a to samo przekonanie o swej słuszności, które dawało siłę do walki, wyradza się w przekonanie, że cel uświęca środki. Ergo, bohaterom dać ordery, gratyfikacje, wille z basenami i postawić pomniki, ale zakazać uprawiania w wolnej Polsce polityki! Nie generalizowałem, bynajmniej, przecież wielu wspaniałych ludzi z podziemia ustrzegło się tej choroby, wielu też wcale nie poszło w politykę, może zdając sobie sprawę, że nie do tego ich Pan stworzył – chciałem tylko zwrócić uwagę, że zasługi w podziemiu nie są żadną kwalifikacją do rządzenia demokratycznym państwem, które wymaga giętkości, umiejętności zawierania kompromisów, twardego stąpania po ziemi, tego wszystkiego właśnie, co w antysystemowej opozycji przeszkadzało. Ale i tak, mimo wszystko, po publikacji tego tekstu znienawidził mnie Stefan Niesiołowski. Przysłał do redakcji pełną inwektyw polemikę, dłuższą od niego chyba ze trzy razy – wiem, to żadne osiągnięcie być obrzuconym bluzgami przez Niesiołowskiego, to też przecież przykład niezłego świra. Ale co tam on – wszystkich skasował Kazimierz Świtoń, w peerelu wspaniały, odważny bojownik o Polskę, założyciel Wolnych Związków Zawodowych, który w III RP pospołu z jakimś odrażającym ubekiem zaczął obstawiać oświęcimskie Żwirowisko krzyżami, wykrzykując przy tym rozdzierająco, że okupację sowiecką zastąpiła w Polsce okupacja żydowska. Być może po prostu, walcząc ze smokiem, nie można nie odnieść ran – jeśli nie na ciele, to na duszy. Tak czy owak – medialny salon Michnika potrzebował monopolu. I taki monopol został mu przez życzliwych polityków na wiele lat zapewniony. Oczywiście, nie mówię o monopolu w ścisłym znaczeniu tego słowa. Nikt nie zabraniał zakładania nowych mediów, nikt nie cenzurował, nie było żadnego komitetu, który by policyjnie egzekwował respektowanie swych wytycznych. Ale żeby założyć gazetę, trzeba było mieć pieniądze. Ogromne pieniądze. Bez pieniędzy kończyło się to tak, jak skończył się tygodnik „Młoda Polska” czy „Tygodnik Gdański”. Albo, jeśli się nawet nie skończyło, to trwało tak jak „Gazeta Polska” czy „Najwyższy Czas”. Czyli jako niskonakładowe pisemka, niecytowane w mediach elektronicznych – chyba że dla wyśmiania – i skazane tylko na tych, którzy ich szukali, bez szansy na poszerzenie kręgu odbiorców. Pieniądze przychodziły czasem z zewnątrz. Francuzi zainwestowali w tygodnik „Spotkania”, tygodnik wychodził przez pewien czas, powoli zdobywał czytelników, i nagle, z dnia na dzień, francuski wydawca postanowił najpierw zmienić redakcję, a potem w ogóle pismo zamknąć. Ktoś tam komuś, prywatnie i po cichu, wyjaśnił, że Francuzi przez wiarygodnych dla nich ludzi tu w kraju zostali ostrzeżeni, że redakcję ich tygodnika opanowali nacjonaliści, a jak na francuskie elity działa słowo „nacjonalista”, to wiadomo. Ale tej wersji, powtarzanej z przekonaniem przez byłych pracowników „Spotkań” zweryfikować nie sposób – oficjalnie wydawca po prostu zmienił swe strategiczne plany, niezadowolony z finansowych wyników inwestycji. Zachodnioeuropejskie konsorcjum z siedzibą w Luksemburgu postanowiło w Polsce założyć telewizję – nazwano ją RTL 7. Nie znając się na niuansach polskiej polityki, powierzyło misję jej zorganizowania ekipie Macieja Pawlickiego, właśnie dopiero co usuniętej z „publicznej” TVP 1, która za prezesury Walendziaka miała całkiem zachęcające wyniki. Potrwało to może z miesiąc, telewizja ruszyła całkiem dobrze, i nagle szefostwo koncernu wywaliło nie wiedzieć czemu całe kierownictwo. Na miejsce Pawlickiego i jego „pampersów” przyszedł jakiś podejrzany etranżer, który zamawiając programy sam u siebie koncertowo wyssał z RTL 7 kasę i doprowadził ją do bankructwa. I znowu, chodziły słuchy, że za tą nagłą decyzją stały płynące z Polski ostrzeżenia, że do RTL 7 wpuszczono prawicowych radykałów, poparte faktem, że telewizji kierowanej przez Pawlickiego Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie chciała dać zgody na retransmisję przez telewizje kablowe. Dała tę zgodę dopiero po zmianie kierownictwa, choć oczywiście nie od tej zmiany była jej decyzja uzależniona. Od czego zatem?
Posted on: Thu, 05 Sep 2013 21:10:59 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015