Romuald Mioduszewski. Góra gór. tom1 Misja. - TopicsExpress



          

Romuald Mioduszewski. Góra gór. tom1 Misja. (4) Dzieciństwo Znowu więc, po raz już nie wiadomo który, znajdował się Henryk w przedziwnym pojeździe. W pomieszczeniu przypominającym nieco zwykły po-kój w normalnym domu. Miał wtedy niecałe siedem lat i niebawem już, miał rozpocząć naukę w miejscowej szkole powszechnej. Mieszkał razem ze swoją rodziną w niedużej miejscowości Laabs, kilkadziesiąt kilometrów od miejsca, gdzie rozpoczynała się strefa oddziaływania Świętej Góry. Strefa oddziaływania jedynie, gdyż do samej Góry Gór, było jesz-cze niewyobrażalnie daleko, jak się o tym później przekonał, w sposób niezwykle dla siebie dobitny i przekonywujący. Miejscowość w której zamieszkiwał, było to coś pośredniego pomiędzy dużą wsią i niewielkim miasteczkiem, a umieszczona była ona w pełnym uroku krajobrazie lekko górzystym, pełnym przepięknych łąk, lasów i jezior. Dzieciństwo jego było nad wyraz szczęśliwe i raczej zasobne, jako że pomimo iż zgodnie z tradycją rodu, Henryk miał liczne rodzeństwo, dwie siostry i trzech braci, w jego domu panował może nie aż dobrobyt, to jednak byłaby pewna przesada, ale przez cały okres swojego pobytu w domu rodzinnym, na pewno na niczym rzeczywiście potrzebnym, nigdy mu nie zbywało. Nie cierpiał nigdy głodu, zawsze też miał się w co ubrać, nigdy też na rzeczy naprawdę mu potrzebne, jego rodzicom nie brakowało pieniędzy. Nie zabrakło ich też na jego edukację i tak Henryk na krótko przed rozpoczęciem swojej wędrówki, otrzymał dyplom inżyniera ze stopniem magistra, cenionej w całym świecie uczelni, jaką była sławna Politechnika w Zurychu. Rósł więc szczęśliwie w domu rodzinnym, otoczony przez liczne rodzeństwo i bardzo go kochających rodziców. Od czasu do czasu zdarzało się, że w jego domu podejmowany był temat Świętej Góry. Mówiono wówczas o niej, z niepojętym wtedy dla małego Henryka nabożeństwem. Jeśli w rozmowach tych uczestniczyli jego ojciec lub matka, mały Henio szybko spostrzegł, że patrzyli oni wtedy na niego z wielką czułością i troską. Oczy ich wówczas, tyczyło to w szczególny sposób jego matki, często zachodziły mgłą, a na ich twarzach było widoczne silne wzruszenie. Henryk przeczuwał, że kryje się za tym coś niezmiernie dla niego ważnego, ale jak to dziecko, szybko o tym co wówczas spostrzegł zapominał, zajęty swoimi dziecinnymi sprawami. Któregoś dnia jednakże wszystko się zupełnie zmieniło. Zapoczątkowała to matka Henryka. Tego dnia bawił się on w najlepsze nieopodal domu, ze swoimi rówieśnikami, gdy w pewnej chwili podeszła do niego jego matka i całując czule jego włosy, powiedziała mu coś, czego mały chłopiec wówczas nie zupełnie zrozumiał. Z tego co mówiła mu matka wynikało, że jego ojciec właśnie otrzymał ”sygnał” i w związku z tym, już za trzy dni, czeka go Henryka, a także jego ojca który będzie mu w tym towarzyszył, bardzo daleka i długa wyprawa. Mówiąc to matka małego Henia, przypatrywała się swojemu synkowi z wielką dumą, aczkolwiek nie pozbawioną cienia smutku. Wszystko to co usłyszał od matki, bardzo Henryka poruszyło. Mały Hen-ryk namiętnie lubił podróżować, chociaż po prawdzie do tej pory, miał po temu niezbyt wiele okazji, niemniej kilka niezbyt co prawda odległych wypraw, które odbywał niemal zawsze w towarzystwie swoich rodziców, rozbudziło w nim instynkt podróżnika. Drugą rzeczą która wywarła na Henryku naprawdę wielkie wrażenie, było nieznane mu do tej pory słowo „sygnał”. Nie wiedzieć czemu brzmiało ono dla dziecka bardzo tajemniczo, a cała sprawa, która gdyby nie to jedno słowo wyglądałaby całkiem zwyczajnie, teraz nabierała dla niego zupełnie niezwykłego, mistycznego niemal charakteru. Otaczała ją aura jakiejś tajemniczości czegoś przedziwnego, niemożliwego zupełnie do określenia słowami, za to silnie odczuwanego i mocno niepokojącego. Zgodnie z tym wszystkim, czego się wówczas chłopiec dowiedział od swojej matki, już po trzech dniach, ojciec zabrał małego Henia, na stację kolejową. Tam po krótkim oczekiwaniu wsiedli oni do pociągu udającego się w po-bliże strefy Świętej Góry. Jazda pociągiem, którą mały Henryk tak bardzo lubił, nie trwała niestety zbyt długo. Ku sporemu rozczarowaniu chłopca, już po nie-całej półtora godzinie, wiozący ich pociąg dotarł do stacji końcowej w Illstadt. Wtedy Henryk z ojcem, podobnie jak i pozostali nieliczni zresztą pasażerowie, opuścili pociąg. Niewielka stacja na której wysiedli, była czysta i schludna trochę chłopcu przypominając, układankę z drewnianych klocków. Kiedy Vincentowie opuścili wiozący ich pociąg, ojciec Henryka wziął sy-na za rękę i poprowadził go do jakiegoś, nieznanego na razie chłopcu celu, jednak po pewności z jaką szedł, można było sądzić, że jemu samemu, celu dobrze znanego. Szli tak razem, przechodząc przez kolejne ulice stosunkowo niewielkiego miasteczka jakim okazał się być Illstadt. Miejscowość ta nie wyróżniała się ni-czym szczególnym, w sumie bardzo przypominając Henrykowi jego rodzinne Laabs. Mało w niej było wysokich domów. Przeważnie były to budynki jedno-piętrowe, zwykle pomalowane na biało. Szli tak około kwadransa przechodząc przez centrum miasta, Mniej więcej po upływie tego czasu nasi wędrowcy, opuściwszy centrum Illstadt, tak bo-wiem nazywała się miejscowość do której przybyli, znaleźli się na jego obrzeżu. Teraz rozwijała się przed nimi droga biegnąca prosto, długa i dość szeroka, brukowana szarą granitową kostką, wysadzana z obu stron strzelistymi topolami. Po jej lewej stronie mieścił się chodnik, wykonany z długich, granitowych płyt. W pewnej odległości od jej początku widać było wielki, zielony teren nad którym górował potężny masyw, nieprawdopodobnie wielkiej budowli. Widok tej tak zaskakująco olbrzymiej; nieprawdopodobnie wielkiej budowli już od samego momentu jej ujrzenia zaszokował chłopca. Trudno zresztą aby było inaczej. Henryk widział do tej pory fotografie wielu najbardziej znanych i najsłynniejszych, ogromnych dzieł architektonicznych stworzonych przez człowieka. W jego domu nie brakowało przecież materiałów dokonania te dokumentujących. Żadna z nich jednak, równać się nie mogła z tym, co tak niespodziewanie ukazało się jego oczom. Już sama droga którą obecnie podążali, ku nieznanemu Henrykowi celowi, tworzyła nastrój niezwykłości. Strzeliste, gęsto posadzone po obu stronach drogi drzewa, tworzyły jakby niezwykły korytarz, prowadzący ku czemuś absolutnie niezwykłemu. Wyczuwało się na niej przedziwny, magiczny nastrój nie-znanej tajemnicy, ku której ona zmierzała. Cały zielony przestwór, na którego terenie znajdowała się fascynująca chłopca, gigantyczna budowla otaczało wysokie, kute z żelaza ogrodzenie. Hen-ryk nigdy jeszcze podobnego ogrodzenia nie widział, dlatego też przyglądał mu się z dużą ciekawością. Nie wiedzieć czemu to co widział w jego świadomości, natychmiast skojarzyło się z owym usłyszanym od matki tajemniczym słowem „Sygnał”, w tym szczególnie kute w żelazie liście i coś co od biedy mogło uchodzić za kiście winogron, liczne wykonane z metalu detale, zdobiące fantazyjnie powyginane pręty ogrodzenia. Co było za tym tak niezwykłym ogrodzeniem, tego z drogi którą szli, nie było widać, jako że tuż za nim wyrastała gęstwa ni to żywopłotu, ni to dzikich krzewów, bardzo jednak wysokich. Szli tą drogą około kwadransa kiedy to wreszcie zatrzymali się, przed furtką umiejscowioną na wprost owego wykonanego z litego kamienia, nie-prawdopodobnie wielkiego, szarego domu, o przedziwnej architekturze. Henryka droga ta, szczerze mówiąc trochę już zmęczyła. Cały czas patrzył w nieprzenikniony zielony przestwór, usiłując dostrzec owo przedziwne coś, co z taką mocą narzucało się wyobraźni mocno poruszonego chłopca. Niestety nic takiego, co by pragnienia te, choć w części zaspakajało, nie ukazało się jego oczom. Za furtką widoczna była prowadząca w jego kierunku ścieżka. Niestety widoczny był tylko jej krótki fragment, jako że po około trzydziestu metrach, załamywała się ona, zmieniając kierunek. Wtedy to ojciec Henryka, bez najmniejszego wahania podszedł do furtki i nacisnął umieszczony na jej słupku przycisk. Przez kilka minut nic się nie działo, potem jednakże dał się słyszeć odgłos czyichś ciężkich kroków i w chwilę później, do furtki od strony domu, podszedł potężnej postury, gruby i bardzo wysoki mierzący około dwóch metrów wzrostu mężczyzna w ciemnogranatowym, roboczym kitlu. Musiało być mu bardzo gorąco, gdyż w lewej ręce trzymał kraciastą chustkę, którą nieustannie ścierał kroplisty pot z czoła. Mężczyzna ten, bez słowa podszedł do furtki, po czym wyjął z kieszeni ogromny pęk kluczy, chwilę w nim przebierał, wreszcie znalazłszy właściwy klucz, włożył go do zamka i bez zwłoki przekręcił. Wtedy furtka sama uchyliła się, okropnie przy tym zgrzytając, otwierając w ten sposób przed nimi przejście w kierunku tajemniczego domu. Mężczyźni musieli się znać chyba dobrze, gdyż nieznany Henrykowi człowiek przywitał się z jego ojcem, kordialnie potrząsając jego ręką, po czym z uśmiechem stwierdził: – No nareszcie jesteście. To bardzo dobrze. Wszystko jest już dla was przygotowane. Po tym jak zjecie kolację – powiedział zwracając się do ojca chłopca – będziemy musieli trochę sobie pogadać o tym wszystkim, co niebawem się wydarzy. – Już w chwilę później potężny, łysawy grubas, a za nim ojciec Henryka prowadzący syna za rękę, szli wysypaną białym szutrem ścieżką w kierunku ogromnej bryły, kamiennego budynku. Chłopiec idąc, rozglądał się bardzo cie-kawie na boki. Jeszcze na ulicy, gdy spoglądał na zasłaniające widok za ogrodzeniem krzewy, zastanawiał się, co też mogło znajdować się za ich ciemnozieloną zasłoną. Wymyślał przy tym różne zgoła fantastyczne widoki, korespondujące z tym, co znał ze swoich dotychczasowych doświadczeń i znanych mu bajek i opowieści, ciekawsze jednak od nich i jeszcze dziwniejsze. To co ujrzał zmierzając w kierunku fascynującej go budowli, nie rozczarowało go ani trochę, choć było to coś zupełnie innego, od tego czego oczekiwał. Cały teren wokół domu z wyjątkiem niezwykle obszernego dziedzińca, był dziko zarośnięty. Nie był to jednak jak można by się spodziewać zwyczajny dziki chaos, jaki nieraz spotyka się w dzikich i zapuszczonych parkach. Była w tym gąszczu jakaś tajemnicza i trudna do uchwycenia, niemniej mocno wyczuwalna, harmonia i symetria. Nastrój niezwykłości, stawał się coraz silniejszy. Mały Henryk był po prostu zachwycony, tym co zobaczył. Przechodząc obok zielonego gąszczu marzył o tym, jak przebiega jego zapewne całkiem dzikie, zapuszczone i niewątpliwie zupełnie niesamowite ścieżki. Marzył o niezliczonych tajemnicach, które bez żadnych wątpliwości musiały być tam ukryte, a które on, czego był całkowicie pewien, na pewno by odkrył gdyby tylko udało mu się wejść do tego niezwykłego ogrodu. W końcu przecież jakoś tam doszli do Kamiennego Domu. Że tak się on nazywa Henio dowiedział się słuchając rozmowy swojego ojca, z nieznanym mu do tej pory, potężnym grubasem. Chłopiec przyglądał mu się, z zapartym z wrażenia tchem. To był prawdziwy gigant. Czegoś tak ogromnego Henryk nigdy jeszcze do tej pory nie widział. Wrażenie niezwykłego ogromu powiększał jesz-cze w istotny sposób, niezwykły dach którym był on przykryty. Pokryty miedzianą blachą, teraz cały jasnozielony od grynszpanu, niezwykle stromy, wzbogacony licznymi ni to wieżyczkami ni to basztami, wyrastał nad gigantyczną konstrukcję o dobrych kilkadziesiąt metrów. Widok tego tak niezwykłego domu zrobił na małym chłopcu, wrażenie po prostu wstrząsające. Kamienny dom do którego zmierzali, oddalony był od furtki, o dobrych dwieście metrów, dlatego mały Henryk miał czas i nim się zająć w swoich obserwacjach. Z zewnątrz to znaczy z ulicy, wyglądał on ponuro i przytłaczająco, zapewne głównie z powodu swojego zupełnie niesamowitego ogromu i szaro – czarnej barwy kamienia z którego był zbudowany. Jednak gdy teraz Henryk uważnie mu się przyjrzał, łącząc w swoich obserwacjach potężne gmaszysko, z otaczającym je dzikim uroczyskiem, dostrzegł on natychmiast, niezwykle subtelną harmonię łączącą tego przedziwnego giganta z otaczającą go nieokiełznaną, niezwykle bujną zielenią. Także sama architektura budynku, nieoczekiwanie nabrała zupełnie innego wydźwięku. Przestał on być ponury, stał się natomiast piękny, pięknem rzeczy dziwnych i transcendentnych, a także jakby trochę smutny i poprzez to chyba, jeszcze bardziej tajemniczy. Mały Henryk poczuł, że po policzku spływa mu łza. Był tym wszystkim co go tutaj spotkało, bardzo wzruszony. To były dla małego Henia chwile niezwykle poruszające, niezapomniane. W czasie następnych godzin, nie wydarzyło się podczas tego pierwszego pobytu Henryka w Kamiennym Domu nic takiego, co wryło by się na trwałe we wrażliwą pamięć chłopca. Kamienny Dom, obiekt tak potem ważny w jego życiu, teraz przeleciał przez jego świadomość, dosłownie jak meteor. Jego pierwsza bytność w Kamiennym Domu była bardzo krótka. Przybyli tam tuż przed wieczorem, tak że przed udaniem się na spoczynek, mieli czas jedynie na to aby zjeść kolację. Było tak tym bardziej, że następnego dnia mu-sieli wstać bardzo wcześnie jako że natychmiast po wczesnym śniadaniu, Hen-ryk z ojcem mieli rozpocząć właściwą, bardzo daleką tym razem podróż. Dlatego też zaraz po jej zjedzeniu ojciec chłopca położył go spać, sam zaś udał się na rozmowę z doktorem Kolwangiem, tak bowiem nazywał się mężczyzna, który ich tu przyjął. Pokój w jakim umieścił ich na tę noc doktor Kolwang, gospodarz tego niezwykłego domu, był dla małego Henia, pomieszczeniem absolutnie niezwykłym. Bardzo wysoki z sufitem sporządzonym z ciemnych drewnianych belek, z wysokimi, łukowo zwieńczonymi oknami zasłoniętymi ciemnoczerwonymi zasłonami z grubego miękkiego pluszu, niezwykle przyjemnego w dotyku. Ściany pokoju obite były materią o stłumionym, matowym blasku, pomalowaną w prze-dziwne, regularne wzory przypominające nieco, wschodnie arabeski. Szczególnie dobrze zapamiętał Henryk łóżko, w którym przyszło mu spać tej nocy. Ogromne z ciemnego, niemal zupełnie czarnego drewna, zdobione było mnóstwem rzeźb z których zapamiętał najbardziej, niewielkie ale bardzo precyzyjnie odrobione lwie i końskie głowy. Po raz pierwszy w życiu, Henryk spał w łożu tak ogromnym. Było ono tak wielkie, że zmieściło by się w nim całkiem wygodnie, co najmniej czterech chłopców jego wzrostu. Ojciec małego Henia spał w identycznym łożu, umieszczonym pod prze-ciwległą ścianą. Nad łóżkiem Henryka na ścianie, rozwieszony był wielki i gru-by gobelin z umieszczoną na nim sylwetką rycerza w zbroi. Początkowo chło-piec, bał się trochę tego groźnego dla niego rycerza, potem jednak szybko się do niego przyzwyczaił i nawet go polubił. Kiedy chłopiec zmęczony mnóstwem silnych wrażeń zasypiał, jego ojciec jeszcze nie powrócił. Jego konferencja z doktorem Kolwangiem musiała się nieco przeciągnąć. Mały Henio czuł się tym wszystkim co go teraz spotykało, mocno oszołomiony. Tak wielka ilość absolutnie niezwykłych wrażeń jakie skupiły się w tak krótkim okresie czasu sprawiała, że czuł się jakby trafił do krainy baśni. Tak wszystko to, było doprawdy absolutnie niezwykłe. Następnego dnia ojciec małego Henia, obudził go wczesnym rankiem. Natychmiast kazał mu się jak najprędzej umyć i ubrać, po czym z pewnym na-wet pośpiechem zaprowadził go na śniadanie. Niezwłocznie po śniadaniu Wincentowie zabrali swoje rzeczy z pokoju w którym spędzili nocleg i podobnie jak wczoraj poprzedzani przez potężnego grubasa, kierującego ich krokami na tere-nie tajemniczego budynku, szybko opuścili Kamienny Dom. Henryk wtedy nie spodziewał się zupełnie, że jeszcze kiedyś zobaczy go ponownie. Nie przypuszczał nawet, że szereg najważniejszych w jego życiu wydarzeń i osób, ściśle związanych będzie z tym tajemniczym, trochę niesamowitym i naprawdę ogromnym Starym Domem. Teraz kiedy opuszczał ten przedziwny budynek, bardzo mu było żal, że mógł w nim przebywać tak krótko. Cóż jednak było ro-bić, nie było innego wyjścia i chłopiec ze smutkiem musiał się podporządkować decyzjom dorosłych. Opuściwszy budynek, udali się w przeciwległym aniżeli wczoraj kierunku. Kierując się ku wyjściu, okrążyli wielki gmach co z powodu jego rozmiarów zajęło im sporo czasu, a następnie idąc ponownie ścieżką, zupełnie podobną do tej z dnia wczorajszego i tak jak i tamta, wysypaną białym kamiennym grysem, opuścili teren zdziczałego; ni to parku, ni to ogrodu. Tym razem po ominięciu Kamiennego Domu mieli do przebycia nieco większy dystans, aniżeli wczoraj. Z tej strony od ogrodzenia dzieliła Kamienny Dom odległość około trzystu metrów. Gdy po szybkim marszu dotarli do końca ścieżki, okazało się, że z tej strony budynku jest ono dokładnie takie samo jak to, widziane przez nich wczoraj. Nawet furtka przez którą wyszli na ulicę, była chyba identyczna. Nie było tylko szerokiej, wysadzanej strzelistymi topolami, tajemniczej drogi. Z tej strony Kamiennego Domu, nie było już żadnych zabudowań. Mia-steczko Illstadt kończyło się drogą którą tutaj dotarli, a sam Kamienny Dom znajdował się już właściwie poza jego obrębem. Wzdłuż ogrodzenia poza nim, biegł dosyć szeroki gościniec, wybrukowany tak zwanymi „kocimi łbami”. Na drodze tej, czekał już na nich niezwykły pojazd, czteroosiowy prawdziwy olbrzym, cały pomalowany na biało. Pojazd ten był tak ustawiony, że wyjście z furtki, wychodziło dokładnie naprzeciw otwartych już drzwi, prowadzących do jego wnętrza. Mały Henryk bardzo był ciekaw wyglądu samego pojazdu i chciał go so-bie dokładnie obejrzeć, niestety jego tak zwykle tolerancyjny ojciec, tym razem okazał się niezwykle stanowczy i tonem nie znoszącym sprzeciwu, nakazał chłopcu, natychmiastowe wejście do wnętrza pojazdu. Henryk początkowo chciał zaprotestować i wyprosić u ojca kilka dodatkowych chwil zwłoki, które pozwoliły by mu dokładnie się pojazdowi przyjrzeć, widząc jednak niezwykłe u jego ojca podenerwowanie i podniecenie, szybko z tego zrezygnował, nie chcąc go jeszcze bardziej drażnić. Niebawem mały Henio o wszystkim tym zapomniał, tak zajmujące dla niego okazało się wnętrze, goszczącego ich niezwykłego pojazdu. W chwilę po zasiedleniu pojazdu przez Vincentów, wydarzenia potoczyły się nowym torem. Chłopiec nie zdążył się jeszcze nawet, dobrze po jego wnętrzu rozejrzeć, gdy nagle zamknęły się drzwi prowadzące do środka wehikułu, a nikłe szarpnięcie dało znak, że on sam ruszył w drogę. Teraz chłopiec mógł nareszcie przystąpić do szczegółowych badań, budzących tak wielkie jego zaciekawienie pomieszczeń wewnątrz pojazdu. Wnętrze to stanowiły dwa, a właściwie trzy pomieszczenia, jeśli za takie uznać niewielką, ale w pełni wyposażoną, bo posiadającą nawet własną wannę, łazienkę. Dwa główne pomieszczenia pojazdu były nierównej wielkości. Mniejsze z nich, stosunkowo niewielkie było typową sypialnią, wyposażoną w dwa ustawione obok siebie tapczany, niezwykle jak się to później okazało wygodne. Przy każdym tapczanie stała niewielka, posiadająca kilka szuflad szafeczka, z umieszczona na niej lampką nocną. Ojciec Henryka musiał być już wcześniej zapoznanym z urządzeniami pojazdu, gdyż wiedział o nim dosłownie wszystko, naturalnie jeśli chodzi o wyposażenie jego pomieszczeń i sposób w jaki z tego wyposażenia należy korzystać. To że pojazd poruszał się, było właściwie prawie niewyczuwalne. Był on tak jakoś skonstruowany, że podczas jazdy nie wyczuwało się w nim żadnych niemal wstrząsów, jedynie na zakrętach branych zawsze niezwykle łagodnie, dawała o sobie znać siła odśrodkowa, w sposób zresztą bardzo umiarkowany. Znacznie jednak ciekawszym obiektem od sypialni, było to drugie większe po-mieszczenie, stanowiące coś w rodzaju salonu, połączonego z jadalnią. Czego tam nie było. Mnóstwo niezwykle wymyślnych zabawek, w tym także zabawek mechanicznych, w rodzaju wspaniałych samo jeżdżących samo-chodów strażackich, samolotów i czołgów, chodzących i gadających krasnoludków a także różnego rodzaju misiów. Oprócz tego była tam cała biblioteka zawierająca kilkaset książek, w tym także wiele wspaniałych, przepięknie ilustrowanych baśni i bajek. Wiele z nich Henryk widział po raz pierwszy w życiu, mimo iż w jego domu, nie brakowało książek. W przemyślnie ukrytych szafkach – lodówkach, złożone były całe góry, jedzenia i smakołyków, służących do przygotowywanych regularnie przez ojca Henryka, posiłków. Było tam nawet coś, co już zupełnie zachwyciło małego Henia. Pomieszczenie owo z obu stron posiadało wielkie okna, przez które można było obserwować przebywany krajobraz. Nie to jednak tak zachwyciło Henryka. Okazało się bowiem, że po szczelnym zasłonięciu okien, można było w tym pomieszczeniu oglądać naprawę prawdziwe filmy i to w niemal prawdziwym kinie. Samo zasłonięcie okien było tutaj czynnością niezwykle łatwą, jako że były one do tego celu specjalnie przystosowane i wystarczyło tylko nacisnąć odpowiedni przycisk, aby w pomieszczeniu zaległy zupełne ciemności. Nieco później Henryk nauczył się odpowiednio regulować te zasłony, tak jak w danej chwili było to potrzebne. W przeciwległej do ekranu ścianie, umieszczony był nowoczesny projektor, a po rozwieszeniu na wyznaczonym do tego miejscu, właściwego do tego celu dużego, perełkowego ekranu, można było oglądać dowolne filmy, które należało wybierać z podświetlanego spisu, umieszczonego na specjalnie do tego przeznaczonym pulpicie. Henryk dostał dosłownie zawrotu głowy, gdy jego oj-ciec zaczął czytać mu tytuły niektórych z nich. Były tam chyba wszystkie pozycje, o jakich mogło marzyć dziecko w jego wieku. Ale pojazdowe kino, wyposażone było nie tylko w filmy nadające się do oglądania przez dzieci. Było tam także bardzo dużo filmów, również dla dorosłych. Z tych możliwości, w pełni korzystał ojciec Henia. Niemal każdego dnia wieczorem, kiedy jego mały synek już zasnął, wychodził on po cichutku z sypialni, aby sobie obejrzeć, swoje ulubione obrazy.
Posted on: Tue, 09 Jul 2013 06:11:30 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015