"Przypadek Konrada Mura" A wszystko z tego powodu, że - TopicsExpress



          

"Przypadek Konrada Mura" A wszystko z tego powodu, że znalazłem się w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie. Ale zacznę od początku. A może od końca? Sam nie wiem. W każdym razie muszę się przedstawić. Nazywam się Konrad Mur i jestem poetą. Od dziecka kochałem wiersze. Wiersze i marzenia. Niespełnione miłości. Rozczarowania. Już w szkole ujawniłem wielki talent. Polonistki mnie kochały, a dziewczyny z klasy jadły mi z ręki. Na przykład słonecznik. Albo oranżadkę. Taką musującą. Kiedyś takie można było kupić w każdym spożywczaku. Oczywiście po liceum, gdzie uchodziłem za gwiazdę i byłem ozdobą każdej akademii i wisienką na torcie grona pedagogicznego, poszedłem na polonistykę. Pławiłem się w sławie. Drukowałem w studenckiej gazetce. I dawałem korepetycje z gramatyki bogatym studentkom, które za wszelką cenę (to nie stereotyp!) chciały wyjść za mnie za mąż. Ale żadna nie podobała mi się na tyle, żeby stała się dla mnie jako Maryla mickiewiczowska. Byłem samotny jak młody gniewny. Jak bitnik. Jak Gregory Corso, Ferlinghetti albo Allen Ginsberg, chociaż Ginsberg był homo, więc się chyba nie liczy. Słowem, byłem sam jak palec i czułem wszystko jeszcze wyraźniej niż zwykli, przeciętni ludzie. W końcu byłem poetą, no nie? Pisałem wiersze, a stare poetki zachwycały się moją urodą. Krytycy zazdrościli mi powodzenia i pisali mi tak złe recenzje, że aż zacierałem ręce, bo wiedziałem, że popularność po złej ocenie krytyków to sukces murowany. I tak sobie skończyłem polonistykę i zacząłem robić doktorat. Liczyłem że ktoś się mną zainteresuje, w końcu napisałem już z pół setki wierszy i hołubiły mnie panie w wieku Szymborskiej. No ale mijały miesiące i nic się nie działo. To znaczy pracowałem na uniwerku. Robiłem doktorat z bitników, chodziłem na wódkę z innymi poetami z mojego pokolenia, ale powoli uświadamiałem sobie, że nie jestem już młodym zdolnym dzieciakiem, który daleko zajdzie. Znalazłem się w ślepej uliczce. Zaczęło mi brakować kasy. Nawet na wódkę nie chodziłem za swoje, bo zwyczajnie z doktoranckiego stypendium mi nie starczało. Poza tym ciągle jeszcze miałem nadzieję, że ktoś mnie odkryje i że jakiś szczęśliwy przypadek sprawi, że zrobię literacką karierę jak Głowacki, co jak słyszałem wybił się dzięki backhandowi... W końcu nastąpił kolejny rok akademicki, a ja już byłem znużony jałowością wykładów, które musiałem powadzić zamiast artystycznego życia jakie sobie wyobrażałem w przeszłości. Pewnej soboty nie wytrzymałem. Z kolegami ze środowiska, których osiągnięcia były jeszcze mniej znaczące niż moje, pojechaliśmy do jednego gościa z telewizji, na takie osiedle na peryferiach. Nie miałem pojęcia, że coś takiego w Polsce w ogóle istnieje. I przyznaję, że jak się już tam dostaliśmy taksówkami, za które ten nieznajomy płacił, to już mi zupełnie puściły hamulce. Byłem, przyznaję, nieco pijany. Ale jak się rozejrzałem po salonach, po ścianach obwieszonych obrazami, po stolikach z markami alkoholu o jakich słyszałem tylko od zagranicznych stypendystów i native spikerów na uczelni, to krew we mnie zawrzała, ba, prawie się zagotowała. Wpadłem we wściekłość o jaką nikt by mnie nie posądzał. Nawet ja sam. Gospodarz mieszkania to był chyba facet z drugiej ligi. Nie najbardziej znany, ale na tyle dobrze zarabiający, że mógł sobie pozwolić na takie mieszkanie, a zaproszenie paru pijanych poetów do domu i stawianie im do rana to była norma, która najwyraźniej nie uszczuplała jego budżetu. Tak sobie zawistnie myślałem, ja co się gnieździłem kątem w akademiku i udawałem, że nie mam narzeczonej, bo nie chcę mieć, ale tak naprawdę to dlatego, że nie mógłbym jej zaprosić nawet do baru mlecznego na naleśniki. Sam się sobie teraz dziwię, że wybuchnąłem tak gwałtownie. Wylałem swoje wszystkie żale i złym okiem powiodłem po upitym już mocno towarzystwie. Gospodarz się nie obraził, wręcz przeciwnie, zaśmiał się, wziął kamerę i zaczął mnie kręcić. Powtórz to coś nagadał, czknął i ja, w euforii uniesiony własnym nieszczęściem nieodkrycia i niedocenienia, wstałem i wybuchnąłem Skowytem Ginberga. No prawie skowytem, bo Wietnamu u nas nie było, bo od biedy tylko wojna jaruzelska mogła uchodzić za traumę. Skowytałem pół godziny (kto by pomyślał, że mam w sobie tyle wściekłości i tyle siły, żeby ją wyrazić). Potem padłem na dywan i zasnąłem. Otworzyłem oko, a głowa jak balon z helem uniosła mnie do pozycji pionowej. Wszyscy spali gdzie popadnie, butelki walały się wszędzie, a gospodarz zniknął. Obudziłem się dokumentnie. Otworzyłem drugie oko zastanawiając się dlaczego koledzy moi się nie ruszają. Poszedłem do kuchni i znalazłem kawę. Nalałem sobie i ponieważ nie mogłem wstać, włączyłem pilotem telewizor w kuchni. Mówili coś o seryjnym mordercy, ale niedokładnie słuchałem. Nagle usłyszałem huk i drzwi wejściowe zostały wyważone i wpadła banda czarnych ludzi, chyba antyterrorystów albo jakichś podobnych. Patrzyłem na nich jak na kosmitów. Aresztowano mnie i zamknięto. Głowa mi pękała. Dostałem celę jednoosobową. Byłem aresztowany nie wiem za co. Poprosiłem o telewizor. Wtedy zobaczyłem reportaż o sobie. Byłem w nim mordercą, który pozabijał kolegów podczas alkoholowej libacji. Gospodarz mieszkania zniknął. Jeden z kolegów zdołał umknąć i zawiadomił policję. Zszokowani operatorzy pokazywali mnie jak z zimną krwią popijam kawę a zamordowani podczas masakry koledzy leżą nieżywi w salonie. Nie mogłem w to wszystko uwierzyć. To chyba jakiś żart, myślałem. Oskarżyli mnie o coś czego nie zrobiłem. Pamiętałbym. Jednak jak się okazało teraz wszystkie stacje telewizyjne ubiegały się o wywiad ze mną. Wreszcie mogłem pokazać jak inteligentnym człowiekiem jestem. Byłem sławny. Co prawda jako morderca, ale zawsze. Udoskonalałem moje wywiady. Przyznawałem się do rzeczy, o których czytałem w kryminałach. Cytowałem swoje wiersze. Wydawnictwa ubiegały się o to, żeby wydać moje poezje. Płacono mi niebotyczne zaliczki. Powstawała książka - wywiad rzeka ze mną. Byłem tak sławny, że w portalach plotkarskich zastanawiano się czy zasługuję na miano najseksowniejszego więźnia. Moja niedokończona praca doktorska już została wydana i rozeszła się w 100 tysięcznym nakładzie. Pewnego dnia dostałem greps. Od gospodarza libacji, faceta z telewizji, który nas wtedy zaprosił. To ja jestem tym za kogo ciebie biorą, napisał. Chyba ci się przysłużyłem, co? pisał szyderczo. Jesteś sławny a ja miałem zabawę robiąc to o czym od dawna marzyłem. Na kartce był rysunek Statuy Wolności. A więc był w Stanach. Był seryjnym mordercą, który oddał mi przysługę. Uśmiechnąłem się. Właściwie byłem zadowolony. Zostałem celebrytą i pisarzem. Jak Genet. Jean Genet. No może niezupełnie, bo nie byłem homo.
Posted on: Fri, 23 Aug 2013 12:01:17 +0000

Trending Topics



Recently Viewed Topics




© 2015